Lucille była zachwycona.
– W 1971 roku Simons powinien był odejść na emeryturę. Przez dziesięć lat był pułkownikiem, akcja zaś w Son Tay stanowiła jego ostatnią szansę awansu na generała. Nie bardzo, wprawdzie pasował do Klubu Generałów: zawsze był oficerem rezerwy, nie ukończył żadnej prestiżowej uczelni w rodzaju West Point, stosował niezbyt konwencjonalne metody i nie potrafił podlizywać się właściwym osobom na przyjęciach w Waszyngtonie. Wiedział za to, że był cholernie dobrym żołnierzem, a jeśli to nie wystarczało – no cóż, widocznie był tylko dobrym żołnierzem. Tak więc odszedł na emeryturę i nigdy tego nie żałował.
Tutaj, w Red Bay, spędził najszczęśliwsze lata swego życia. Od początku małżeństwa razem z Lucille znosili okresy rozłąki. Trwały one nieraz i rok. Tak było, kiedy Simons wyjeżdżał do Wietnamu, Laosu i Korei. Odkąd przeszedł na emeryturę, nie rozstawali się ani na chwilę. Simons zajął się hodowlą świń. Nie znał się wcale na rolnictwie, ale tego, co mu było potrzebne, dowiedział się z książek. Sam wybudował chlewnię. A gdy już rozkręcił hodowlę, przekonał się, że poza karmieniem świń miał niewiele do roboty, spędzał więc czas nad swoją kolekcją broni, liczącą sto pięćdziesiąt egzemplarzy. W końcu otworzył mały warsztat rusznikarski. Naprawiał tam sąsiadom strzelby, a także wyrabiał własną amunicję. Niemal codziennie, on i Lucille wędrowali przez las do jeziora trzymając się za ręce. Czasami łowili razem okonie. Nieraz, wieczorem, po kolacji, Lucille znikała w sypialni, jak gdyby przygotowywała się na randkę, a potem wychodziła w szlafroczku, z ciemnymi włosami przewiązanymi czerwoną wstążką. Siadała mu wtedy na kolanach…
Te wspomnienia zawsze poruszały go do głębi. Nawet chłopcy, jakoś wydorośleli w tych szczęśliwych latach. Harry, młodszy, pewnego dnia wrócił do domu i powiedział: „Tato, wpadłem w nałóg, jestem uzależniony od heroiny i kokainy, potrzebuję twojej pomocy”. Simons niewiele wiedział o narkotykach. Raz palił marihuanę w gabinecie lekarskim w Panamie. Swego czasu zrobił swoim chłopcom wykład o narkomanii, ot po prostu żeby im opowiedzieć, jak to jest. O heroinie jednak wiedział tylko tyle, że zabija ludzi. A jednak pomógł Harry’emu, zmuszając go do pracy na świeżym powietrzu przy budowie chlewów. Nie wyleczył go od razu. Harry kilkakrotnie uciekał z domu do miasta, żeby zdobyć działkę, niemniej jednak zawsze wracał. W końcu – przestał jeździć do miasta. Simons w tym okresie bardzo zbliżył się do Harry’ego. Nigdy wszak nie potrafił zaprzyjaźnić się tak z Bruce’m, swym starszym synem. Nie musiał przynajmniej martwić się o tego chłopca. Chłopca? Bruce skończył już trzydziestkę i był równie uparty, jak ojciec. Bruce odkrył Jezusa i był zdecydowany nawrócić całą resztę świata – poczynając od pułkownika Simonsa. Simons po prostu, wyrzucił go z domu. Aczkolwiek inne młodzieńcze pasje Bruce’a – entuzjastycznie przyjmowane – narkotyki lub Cing, czyli powrót do natury – przeminęły, niemniej jednak Jezus pozostał. W końcu Bruce ustatkował się. Został pastorem niewielkiego kościółka gdzieś w mroźnej północno – wschodniej Kanadzie.
Tak czy inaczej, Simons przestał martwić się o chłopców. Wychował ich tak, jak najlepiej potrafił: na dobre i złe. Obaj byli dorośli i już nie potrzebowali jego troski. On opiekował się Lucille.
Lucille była piękna. Wysoka, posągowo zbudowana kobieta, która uwielbiała nosić wielkie kapelusze. Gdy siedziała za kierownicą ich czarnego „Cadillaka”, wyglądała niezwykle imponująco. Ale tak naprawdę wcale nie była taka. Była łagodna, uległa i kochająca. To ona, potrzebowała w życiu kogoś, kto podjąłby za nią decyzję, komu mogłaby ślepo zaufać. Tego kogoś znalazła w osobie Arta Simonsa. On z kolei, poza nią świata nie widział. Byli już małżeństwem od trzydziestu lat, gdy odszedł na emeryturę. Przez cały ten czas Simons nigdy nie interesował się innymi kobietami. Kiedyś rozdzielał ich tylko jego zawód, wymagał jednak częstych wyjazdów. Teraz to się skończyło. Simons powiedział Lucille:
„Moje życie to ty”.
Spędzili razem siedem cudownych lat. Lucille zmarła na raka 16 marca 1978 roku.
I Bull Simons załamał się zupełnie.
Podobno każdy człowiek ma określony próg wytrzymałości. Simons uważał do tej pory, że akurat jego to nie dotyczy. Teraz – dowiedział się, że nie ma racji. Śmierć Lucille złamała go. Zabił wielu ludzi i wiele razy widział, jak inni umierają, dotąd jednak nie rozumiał znaczenia słowa „śmierć”. Przez trzydzieści siedem lat byli razem – a teraz nagle ona odeszła.
Odtąd życie straciło dla niego sens. Nic nie miało znaczenia. Simons, który skończył sześćdziesiąt lat, nie wiedział teraz, po co ma żyć dalej. Nie dbał o siebie. Żywił się zimnym jedzeniem z puszek i nie przycinał włosów. Karmił swoje świnie – jak w pacierzu – codziennie za piętnaście czwarta, chociaż doskonale wiedział, że nie ma żadnego znaczenia, o której godzinie to robi. Przygarniał bezdomne psy i wkrótce miał w domu trzynaście kundli, które obgryzały meble i paskudziły na podłogę.
Wiedział, że znajduje się na krawędzi szaleństwa. I tylko żelazna samodyscyplina, która od dawna była jego drugą naturą, utrzymywała go przy zdrowych zmysłach. Kiedy po raz pierwszy wpadł na pomysł, żeby podpalić dom, był wytrącony z równowagi i dokładnie zdawał sobie z tego sprawę. Postanowił, że zaczeka jeszcze rok i zobaczy, jak będzie się wtedy czuł.
Wiedział o tym, że Stanley – jego brat – martwi się o niego. Stan próbował go nakłonić, żeby wziął się w garść. Proponował mu wykłady, namawiał go nawet do wstąpienia do armii izraelskiej. Simons był z pochodzenia Żydem, uważał się jednak za Amerykanina. Nie chciał wyjeżdżać do Izraela. Nie potrafił wziąć się w garść. Mógł tylko żyć z dnia na dzień, jak dotąd.
Nigdy nie potrzebował niczyjej opieki. Po co? Przeciwnie, potrzebował kogoś, kim mógłby się opiekować. Robił to przez całe swoje życie. Opiekował się Lucille, opiekował się swoimi podwładnymi. Nikt nie mógł go wyratować z tego, co czuł, ponieważ to on zawsze ratował innych. Dlatego właśnie mógł pojednać się z Harrym, ale nie potrafił zaprzyjaźnić się z Bruce’m, Harry wpadł w nałóg i przyszedł do niego po ratunek, Bruce natomiast chciał uratować Arta Simonsa, nawracając go na prawdziwą wiarę. Dowodząc operacjami wojskowymi Simons nigdy nie tracił z oczu nadrzędnego celu: przyprowadzić swoich ludzi z powrotem całych i zdrowych. Akcja w Son Tay mogła być wspaniałym ukoronowaniem jego kariery, gdyby tylko w obozie byli jeńcy czekający na ratunek.
I tak naprawdę Bull Simons mógł uratować się tylko wtedy, gdy musiał ratować kogoś innego.
Zdarzyło się to o drugiej w nocy, 2 stycznia 1979 roku. Obudził go telefon.
– Bull Simons? – Głos jakby był znajomy.
– Tak.
– Mówi T. J. Marquez z EDS w Dallas.
Simons szybko skojarzył: EDS, Ross Perot, kampania na rzecz jeńców wojennych, przyjęcie w San Francisco…
– Cześć, Tom – powiedział.
– Przepraszam, że cię obudziłem.
– Nie szkodzi. Co mogę dla ciebie zrobić?
– Mamy dwóch ludzi uwięzionych w Teheranie. Wygląda na to, że nie będziemy mogli ich wyciągnąć przy użyciu środków konwencjonalnych. Czy zechcesz nam pomóc?
Czy zechce?
– Do diabła, tak – odparł Simons. – Kiedy zaczynamy?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ross Perot wyjechał z EDS i skręcił w lewo, w Forest Lane, potem zaś w prawo na Autostradę Centralną. Jechał do hotelu Hiltona na Central i Mockingbird. Miał właśnie poprosić siedmiu ludzi, aby zaryzykowali swoje życie.
Sculley i Coburn sporządzili właściwą listę. Obaj znajdowali się na pierwszych miejscach. Wytypowali jeszcze pięć osób.