Z dwóch ludzi, którzy jeszcze nie przybyli, jeden nadawał się do uwalniania więźniów w najwyższym stopniu, drugi zaś – chyba w najmniejszym.
Jim Schwebach wiedział o walce więcej, niż Coburn o komputerach. Spędził w wojsku jedenaście lat, służył w 5 Grupie Sił Specjalnych w Wietnamie, prowadząc ten sam rodzaj działań komandoskich, w których specjalizował się Bull Simons (tajne operacje za liniami nieprzyjaciela). Miał nawet więcej odznaczeń od Coburna. Ponieważ spędził w wojsku tak wiele czasu, mimo swoich trzydziestu pięciu lat zajmował wciąż dosyć niskie stanowisko. Kiedy wyjechał do Teheranu, był inżynierem systemów szkoleniowych, Coburn jednak, widząc, że jest człowiekiem dojrzałym, na którym można polegać, zrobił go na czas ewakuacji szefem grupy. Przy wzroście zaledwie pięć stóp i sześć cali Schwebach w sposób charakterystyczny dla wielu niskich ludzi chodził wyprostowany, z lekko zadartym podbródkiem i odznaczał się nieposkromioną bojowością, która dla najmniejszego chłopaka w całej klasie bywa jedynym środkiem obrony. Bez względu na rezultat, Schwebach zawsze pozostanie na pierwszej linii, rwąc się do walki i kombinując, jakby tu dołożyć jeszcze raz. Coburn podziwiał go za to, że powodowany najgłębiej pojmowanym patriotyzmem, zgłosił się ochotniczo do dalszej służby w Wietnamie. „W czasie walki – pomyślał Coburn – Schwebach byłby ostatnim facetem, którego chciałbym wziąć do niewoli. Na miejscu nieprzyjaciela, wolałbym tego małego drania zabić na miejscu. Inaczej ani chybi narobiłby kłopotów”.
Mimo wszystko, zadziorność Schwebacha nie rzucała się w oczy. Wyglądał bardzo zwyczajnie, tak że na dobrą sprawę prawie się go nie zauważało. W Teheranie mieszkał najdalej ze wszystkich na południe, w dzielnicy, w której nie spotykało się innych Amerykanów. Mimo to, często chodził ulicami ubrany w swoją wytartą bluzę wojskową, niebieskie dżinsy i włóczkową czapkę, nie zaczepiany przez nikogo. Potrafił zmieszać się z tłumem składającym się z dwóch osób – była to umiejętność, która może być użyteczna przy uwalnianiu więźniów.
Drugim nieobecnym z listy był Ron Davis. Najmłodszy z nich wszystkich, miał trzydzieści lat, był synem biednego, czarnego agenta ubezpieczeniowego i zrobił szybką karierę w białym światku korporacyjnej Ameryki. Niewielu spośród tych, którzy podobnie jak on zaczynali od produkcji, osiągnęło szczeble kierownicze w pionie obsługi klientów. Perot był z Davisa szczególnie dumny: „Kariera Rona przypomina start rakiety księżycowej” – mawiał. Podczas półtorarocznego pobytu w Teheranie, kiedy pracował pod kierunkiem Keane’a Taylora, nie w ramach kontraktu ministerstwa, lecz przy mniejszym, odrębnym przedsięwzięciu skomputeryzowania, należącego do szacha Banku Omran, Davis nauczył się dobrze farsi. Był wesoły, nonszalancki, zawsze trzymały się go dowcipy. Stanowił jakby młodzieńczą wersję Richarda Pryora, lecz bez jego demonstracyjnego chamstwa. Coburn uważał go za najbardziej szczerego człowieka na liście. Davis bez trudu umiał się otworzyć i mówić o swoich uczuciach czy życiu osobistym.
Z tego też powodu Coburn obawiał się, że jest także najmniej odporny. Z drugiej strony jednak ta zdolność mówienia innym ludziom prawdy o samym sobie mogła być oznaką dużej wewnętrznej siły i pewności siebie.
Bez względu na to, jak wyglądała prawda o emocjonalnej odporności Davisa, fizycznie był twardy jak skała. Nie miał wprawdzie doświadczenia wojskowego, ale za to posiadał czarny pas w karate. Pewnego razu w Teheranie zaatakowało go trzech mężczyzn usiłując obrabować. W ciągu paru sekund rozłożył ich wszystkich. Karate Davisa, podobnie jak zdolność niezwracania na siebie uwagi Schwebacha, mogło przydać się.
Podobnie jak Coburn, wszyscy zebrani w pokoju hotelowym byli po trzydziestce.
Wszyscy byli żonaci.
I wszyscy mieli dzieci.
Drzwi otworzyły się i wszedł Perot.
Ściskał im ręce mówiąc: „Jak się masz?” i „Cieszę się, że cię widzę!” – w taki sposób, jakby się rzeczywiście cieszył. Wspominał imiona ich żon i dzieci. „Ma podejście do ludzi” – pomyślał Coburn.
– Schwebach i Davis jeszcze nie przyjechali – poinformował Coburn.
– W porządku – odparł Perot siadając. – Zobaczę się z nimi później. Jak tylko przyjadą, przyślij ich do mojego biura.
Milczał przez chwilę.
– Powiem im dokładnie to samo, co mam zamiar powiedzieć wam. Znowu umilkł, jakby zbierając myśli. Potem zmarszczył brwi i zmierzył ich twardym spojrzeniem.
– Potrzebuję ochotników do realizacji przedsięwzięcia, które może wiązać się z narażeniem życia. Na razie nie mogę powiedzieć wam, o co chodzi, choć zapewne możecie się tego domyślać. Chcę, żebyście przez pięć albo dziesięć minut – nie więcej – przemyśleli to, a potem wrócili pojedynczo i porozmawiali ze mną. Przemyślcie to dobrze. Jeżeli uznacie, z jakiegokolwiek bądź powodu, że nie chcecie się w to mieszać, powiedzcie mi. Nikt poza mną o tym się nie dowie.
Jeżeli zdecydujecie zgłosić się, powiem wam więcej. A teraz idźcie i pomyślcie. Wszyscy wstali i kolejno, jeden po drugim, wyszli z pokoju.
Mogłem się zabić na Autostradzie Centralnej – pomyślał Joe Poche. Doskonale wiedział, co to było za niebezpieczne przedsięwzięcie: mieli wydostać Billa i Paula z więzienia.
Podejrzewał to już od wpół do trzeciej rano, kiedy w domu teściowej w San Antonio obudził go telefon Pata Sculleya. Sculley, najbardziej nieudolny kłamca na świecie, powiedział: „Ross prosił, żebym zadzwonił do ciebie. Chce, żebyś był rano w Dallas i zaczął pracę nad badaniami w Europie”.
– Do diabła, Pat – odpowiedział Poche. – Dzwonisz do mnie o wpół do trzeciej rano, żeby mi powiedzieć, że Ross chce, żebym pracował nad badaniami w Europie?
– To dość ważne. Musimy wiedzieć, kiedy możesz tu być.
„OK – pomyślał z rezygnacją Poche – pewnie to coś takiego, o czym nie może mówić przez telefon”.
– Mam pierwszy samolot chyba około szóstej albo siódmej rano.
– Wspaniale.
Poche zarezerwował telefonicznie miejsce w samolocie i wrócił do łóżka. Kiedy nastawiał budzik na piątą rano, powiedział żonie:
– Nie wiem, o co tu chodzi, ale bardzo bym chciał, żeby choć raz ktoś był ze mną szczery.
W gruncie rzeczy domyślał się, w czym rzecz, i jego podejrzenia potwierdziły się jeszcze tego samego dnia, kiedy Ralph Boulware spotkał go na dworcu autobusowym przy Goit Road i zamiast do EDS, zawiózł go do hotelu, odmawiając po drodze jakichkolwiek wyjaśnień.
Poche lubił przemyśleć wszystko dokładnie i miał dużo czasu, aby rozważyć pomysł odbicia Paula i Billa z więzienia. Sprawił mu on przyjemność, cholerną przyjemność. Przypominały mu się dawne czasy, kiedy w całym EDS zatrudnionych było zaledwie trzy tysiące osób i kiedy rozmawiali o wyznaniu „Wiary”. Było to ich słowo, obejmujące całe mnóstwo postaw i przekonań co do tego, jak firma powinna postępować z pracownikami. Ostatecznie wszystko sprowadzało się wtedy do jednego: EDS dbało o swoich ludzi. Dopóki pracujesz dla firmy z maksymalnym wysiłkiem, dopóty znajdziesz w niej oparcie na dobre i na złe: kiedy chorujesz, gdy masz osobiste albo rodzinne kłopoty, kiedy wpakujesz się w jakiekolwiek tarapaty… Zupełnie jak w rodzinie. Poche, chociaż o tym nie mówił, dobrze czuł się w tym układzie. W ogóle niewiele mówił o swoich uczuciach.