Выбрать главу

EDS zmieniło się od tamtych dni. Kiedy pracuje tu dziesięć, zamiast trzech tysięcy osób, atmosfera rodzinna nie może być tak silna. Nikt już nie mówił o wyznaniu „Wiary”. Ale ona wciąż była, dowodziło tego choćby to spotkanie. I mimo iż jego twarz jak zwykle nic nie wyrażała, Joe Poche był zadowolony. Oczywiście, że pojadą tam i wyciągną przyjaciół z mamra. Pochemu wystarczało do szczęścia tylko to, że mógł brać w tym udział.

* * *

Wbrew oczekiwaniom Coburna, Ralph Boulware wcale nie wyszydził pomysłu oswobodzenia Paula i Billa. Sceptyczny, niezależny w poglądach Boulware zapalił się do tego, jak wszyscy.

On również domyślił się, o co chodzi i podobnie jak Pochemu, dopomógł mu w tym fakt, że Sculley zupełnie nie potrafił kłamać w przekonywający sposób. Boulware przebywał wraz z rodziną u przyjaciół w Dallas. W Nowy Rok obijał się właściwie bez celu i żona zapytała go, dlaczego nie poszedł do biura. Odpowiedział, że nie ma tam nic do roboty. Nie dała się jednak na to nabrać. Mary Boulware była jedyną osobą na świecie, która mogła zmusić Ralpha do czegokolwiek. Ostatecznie poszedł więc do biura. Tam natknął się na Sculleya.

– Co się stało? – spytał Boulware.

– Och, nic specjalnego – odparł Sculley.

– Co robisz?

– Przede wszystkim załatwiam rezerwacje biletów lotniczych. Sculley sprawiał dość dziwne wrażenie, Boulware znał go dobrze – w Teheranie jeździli razem rano do pracy – i instynktownie wyczuł, że Sculley nie mówi prawdy.

– Coś jest nie tak – rzekł Boulware. – Co się dzieje?

– Nic się nie dzieje, Ralph!

– Jak wygląda sprawa Paula i Billa?

– Wykorzystują wszystkie kanały, żeby ich wyciągnąć. Kaucja wynosi trzynaście milionów dolarów i musimy dostarczyć te pieniądze…

– Chrzanisz. Tam się rozleciał cały system państwowy i prawny. Nie ma już żadnych kanałów. Co macie zamiar zrobić?

– Słuchaj, nie łam tym sobie głowy.

– Czyż nie macie zamiaru spróbować ich stamtąd wyciągnąć? Sculley nie odpowiedział.

– Słuchaj, możecie na mnie liczyć – powiedział Boulware.

– Co chcesz przez to powiedzieć – „na mnie liczyć”?

– Przecież to oczywiste, że coś zamierzacie. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie bawmy się w ciuciubabkę. Po prostu możecie na mnie liczyć.

– OK.

To była dla niego prosta decyzja. Paul i Bill byli jego przyjaciółmi i równie dobrze to Boulware mógł teraz tkwić w mamrze. A wtedy spodziewałby się, że przyjaciele przybędą wyciągnąć go stamtąd.

Był jeszcze jeden powód. Boulware cholernie lubił Pata Sculleya. Do diabła, wręcz go k o c h a ł. Był również bardzo wobec niego opiekuńczy. Według Boulware’a, Sculley na dobrą sprawę nie orientował się, że cały ten świat pełen jest zepsucia, zbrodni i grzechu. Widział to, co chciał widzieć – kurę w każdym garnku. „Chevroleta” przed każdym domem, świat dobrych mamuś i szarlotkę. Jeżeli Sculley miał brać udział w oswobodzeniu więźniów, to Boulware będzie musiał nim zaopiekować się. Może to dość dziwne uczucie, jeżeli wziąć pod uwagę, że dotyczyło człowieka mniej więcej w jego wieku, ale tak właśnie sprawy się miały. Boulware rozmyślał o tym przez cały Nowy Rok i wciąż czuł to samo. Dlatego też wrócił do pokoju hotelowego i powiedział Perotowi te same słowa, co Sculleyowi:

Może pan na mnie liczyć.

* * *

Glenn Jackson nie bał się umrzeć.

Wiedział, co go czeka po śmierci, i nie obawiał się. Jeśli Pan zechce przywołać go do domu swego – cóż, jest gotów.

Niemniej jednak niepokoił się o los swojej rodziny. Dopiero co została ewakuowana z Iranu i przebywała obecnie u jego matki we wschodnim Teksasie. Nie miał jeszcze czasu, aby rozejrzeć się za jakimś mieszkaniem. Jeżeli zaangażuje się w tę sprawę, nie zdoła zwolnić się na trochę dla uporządkowania spraw rodzinnych, wszystko spadnie na Carolyn. Będzie musiała sama odbudować życie całej rodziny w Stanach. Będzie musiała znaleźć dom, załatwić szkołę dla Cheryl, Cindy i Glenna juniora, kupić albo wypożyczyć meble…

Samodzielność nie stanowiła silnej strony Carolyn. Wszystko to nie przyjdzie jej łatwo.

Poza tym, była już na niego wściekła. Tego ranka przyjechała z nim do Dallas, ale Sculley powiedział mu, żeby odesłał ją do domu. Nie pozwolono jej zamieszkać w Hiltonie razem z mężem. To ją rozzłościło.

Ale Paul i Bill również mieli rodziny.

„Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego”. Tak mówiła Biblia, i to dwukrotnie: Księga Kapłańska rozdział 19, wers 18 i Ewangelia według św. Mateusza, rozdział 19, wers 19.

„Gdybym to ja siedział w więzieniu w Teheranie – pomyślał Jackson – z pewnością miłowałbym kogoś, kto by coś dla mnie uczynił”.

Dlatego też zgłosił się.

* * *

Sculley dokonał wyboru parę dni wcześniej.

Zanim Perot zaczął mówić o udzieleniu pomocy, Sculley już przeprowadził dyskusję na ten temat. Po raz pierwszy sprawa wypłynęła nazajutrz po aresztowaniu Paula i Billa, tego dnia, kiedy Sculley odleciał z Teheranu razem z Joem Pochem i Jimem Schwebachem. Sculley czuł się przygnębiony tym, że zostawiali Paula i Billa, tym bardziej że Teheran w ciągu ostatnich kilku dni stał się miastem niezwykle niebezpiecznym. W dzień Bożego Narodzenia dwóch Afganów, przyłapanych na kradzieży na bazarze, natychmiast powiesili, a próbującemu przepchać się bez kolejki do stacji benzynowej taksówkarzowi, żołnierz wpakował kulę w łeb. A co, jak już zaczną, będą wyprawiać z Amerykanami? Wolał o tym nie myśleć.

W samolocie Sculley siedział obok Jima Schwebacha. Obaj doszli do wniosku, że życie Paula i Billa jest w niebezpieczeństwie. Schwebach, który miał doświadczenie w tajnych, komandoskich akcjach, przyznał mu rację w tym, że kilku zdecydowanych na wszystko Amerykanów mogłoby uwolnić dwóch ludzi z irańskiego więzienia.

* * *

Sculley poczuł się więc przyjemnie zaskoczony, kiedy trzy dni później Perot powiedział: – Myślałem o tym samym.

Sculley wpisał swoje nazwisko na listę.

Nie potrzebował czasu, aby to przemyśleć. Zgłosił się.

Sculley wpisał na listę również Coburna, nie mówiąc mu o tym.

Aż do tej chwili beztroski, żyjący z dnia na dzień Coburn, nawet nie pomyślał o tym, że również mógłby zostać włączony do zespołu. Ale Sculley miał rację – Coburn chciał jechać.

„Lizie to się nie spodoba” – pomyślał.

Westchnął. Ostatnimi czasy jego żonie nie podobało się wiele rzeczy. „Czepia się” – pomyślał. Nie podobało się jej, kiedy był w wojsku, nie podobały się jego zainteresowania, które go jej zabierały, nie podobało jej się, że pracuje dla szefa, który bez wahania dzwonił do niego o każdej porze dnia i nocy, aby zlecić mu jakieś specjalne zadanie.

Nigdy nie żył w taki sposób, w jaki by sobie tego życzyła, i pewnie było już za późno, aby zaczynać wszystko od nowa. Jeżeli teraz pojedzie do Teheranu, żeby ratować Paula i Billa, Liza może go z tego powodu znienawidzi. Ale jeżeli tego nie zrobi, najprawdopodobniej znienawidzi za to sam siebie.

„Przepraszam, Lizo” – pomyślał. Znowu zaczyna się.

* * *

Jim Schwebach przybył późnym popołudniem i usłyszał od Perota to samo. Schwebach miał niezwykle rozwinięte poczucie obowiązku. Swego czasu chciał zostać księdzem, ale dwa lata w seminarium zniechęciło go do zorganizowanych form religijności. Spędził jedenaście lat w wojsku i zgłosił się ochotniczo do dalszej służby w Wietnamie, powodowany również tym samym poczuciem obowiązku. W Azji widział wielu ludzi, którzy wykonywali swoje obowiązki źle, i wiedział, że on swoje spełniał dobrze. „Jeżeli wycofam się z tego – pomyślał – ktoś inny przyjdzie na moje miejsce i na pewno spaprze robotę. W rezultacie, ktoś może stracić rękę, nogę albo i życie. Zostałem wyszkolony i jestem w tym dobry. A poza tym jestem im to winien”.