Выбрать главу

O uwolnieniu Paula i Billego myślał właściwie tak samo. Był jedynym członkiem proponowanego składu, który robił już coś takiego. Potrzebowali go.

A poza tym lubił to. Miał żyłkę do walki. Być może z powodu swojego niskiego wzrostu. Walka była jego powołaniem, czuł wtedy, że żyje. Zgłosił się bez wahania.

Nie mógł doczekać się, kiedy zaczną.

* * *

Ron Davis, drugi czarny na liście i jednocześnie najmłodszy z nich wszystkich, wahał się.

Przybył do Dallas wczesnym wieczorem i natychmiast przywieziono go do centrali EDS na Forest Lane. Nigdy dotąd nie zetknął się z Perotem, ale rozmawiał z nim przez telefon z Teheranu podczas ewakuacji. Przez kilka dni utrzymywali wtedy łączność telefoniczną między Teheranem i Dallas przez całą dobę. Ktoś musiał spać w Teheranie ze słuchawką przy uchu i obowiązek ten często spadał na Davisa. Pewnego razu sam Perot podszedł do telefonu.

– Ron, wiem, że macie tam paskudną sytuację i w pełni doceniamy, że tam jesteś. Czy mógłbym teraz coś dla ciebie zrobić?

Davis był zaskoczony. Robił to samo, co jego przyjaciele i nie oczekiwał jakichś specjalnych podziękowań. Miał jednak jedno szczególne zmartwienie.

– Moja żona jest w ciąży – powiedział Perotowi. – Gdybym mógł pana prosić, żeby ktoś do niej zadzwonił i powiedział, że u mnie wszystko jest w porządku i będę w domu najszybciej, jak to możliwe. Byłbym panu bardzo zobowiązany. Davis z zaskoczeniem dowiedział się później od Marvy, że Perot nie polecił nikomu, aby do niej zadzwonił – zatelefonował sam.

Teraz, przy pierwszym spotkaniu z Perotem, Davis ponownie był pod jego wrażeniem. Perot serdecznie uścisnął mu rękę i powiedział: – Cześć, Ron, jak się masz? – zupełnie jakby przyjaźnili się od lat.

Mimo to jednak, słuchając przemowy Perota o „zagrożeniu życia”, Davis miał wątpliwości. Chciał wiedzieć coś więcej o operacji ratunkowej. Z radością dopomógłby Paulowi i Billowi, ale chciał mieć pewność, że cała akcja będzie dobrze, profesjonalnie zorganizowana.

* * *

Perot powiedział mu o Bullu Simonsie i to przeważyło szalę. Perot by z nich po prostu dumny.

Zgłosili się wszyscy, co do jednego.

Siedział w swoim biurze. Na zewnątrz było ciemno. Czekał na Simonsa. Uśmiechnięty Jay Coburn, chłopięcy Pat Sculley, Joe Poche – człowiek z żelaza, Ralph Boulware – wysoki, czarny i sceptyczny, łagodny Glenn Jackson, zabijaka Jim Schwebach, zgrywus Ron Davis.

Co do jednego!

Był z nich dumny i jednocześnie wdzięczny, ciężar bowiem, który brali na swoje barki, bardziej należał do niego, niż do nich.

Pod każdym względem był to udany dzień. Simons natychmiast zgodził się przyjechać i pomóc. Paul Walker, pracownik służby bezpieczeństwa EDS, który przypadkowo służył z Simonsem w Laosie, w środku nocy wskoczył do samolotu i poleciał do Red Bay, żeby zaopiekować się świniami i psami Simonsa. I siedmiu młodych kierowników, którzy natychmiast rzucili wszystko i zgodzili się polecieć do Iranu, aby uwolnić kolegów z więzienia.

Teraz byli za hallem w sali konferencyjnej EDS i czekali na Simonsa, który przyjechał już do Hiltona i poszedł z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem na obiad.

Perot myślał o Staufferze. Ten czterdziestoletni ekonomista, krępy, w okularach, był jego prawą ręką. Doskonale przypominał sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy rozmawiał ze Staufferem. Merv, podówczas absolwent jakiegoś college’u z Kansas, ubrany w tanią marynarkę i spodnie wyglądał jak chłopak prosto z farmy. A do tego nosił białe skarpetki.

W rozmowie Perot możliwie najłagodniej wytłumaczył mu, że białe skarpetki nie są właściwym szczegółem garderoby podczas urzędowego spotkania.

Ale skarpetki były jedynym błędem Stauffera. Wywarł na Perocie wrażenie człowieka sprytnego, twardego, dobrze zorganizowanego i przywykłego do ciężkiej pracy.

W miarę upływu lat Perot zorientował się, że Stauffer miał jeszcze więcej zalet. Doskonale orientował się w szczegółach – coś, czego brakowało Perotowi. Nie sposób było zbić go z tropu. I był wspaniałym dyplomatą. Kiedy EDS wywalczyła kontrakt, niejednokrotnie oznaczało to konieczność przejmowania istniejących już działów, opracowania danych wraz z personelem. Często powodowało to komplikacje. Ludzie ze zrozumiałych względów byli drażliwi, nieufni i niechętni. Merv Stauffer – spokojny, uśmiechnięty, skłonny do pomocy, mówiący łagodnie i w równie łagodny sposób stanowczy – umiał ugłaskać ich, jak nikt inny.

Od końca lat sześćdziesiątych pracował bezpośrednio z Perotem. Specjalizował się w podchwytywaniu mglistych, zwariowanych pomysłów, rodzących się w niespokojnej wyobraźni Perota, dokładnym ich analizowaniu, a następnie nadawaniu im kształtu i puszczaniu w ruch całej skomplikowanej maszynerii. Niekiedy dochodził do wniosku, że pomysł jest zły – i kiedy Stauffer tak twierdził – Perot zaczynał myśleć, że być może pomysł istotnie jest zły.

Miał ogromny zapał do pracy. Nawet wśród „pracoholików” z szóstego piętra Stauffer był kimś wyjątkowym. Nie tylko pracował nad tym, co Perot wymarzył sobie w łóżku poprzedniej nocy, ale również nadzorował jego spółkę nieruchomości ziemskich i towarzystwo naftowe, zarządzał jego inwestycjami i majątkiem.

„Najlepszym sposobem udzielenia pomocy Simonsowi – uznał Perot – będzie przydzielenie mu Merva Stauffera”.

Zastanawiał się, czy Simons się zmienił. Od ich ostatniego spotkania minęło wiele lat. To było podczas bankietu. Simons opowiedział mu następującą historię.

W czasie rajdu na Son Tay śmigłowiec Simonsa wylądował w niewłaściwym miejscu. Był to umocniony obiekt bardzo podobny do obozu jenieckiego, ale odległy od niego o jakieś czterysta jardów. Znajdowały się tam baraki pełne śpiących żołnierzy wroga. Rozbudzeni hałasem i rakietami oświetlającymi wyskakiwali z baraków, rozespani, na wpół ubrani, ale uzbrojeni. Simons stał przed drzwiami z zapalonym cygarem w ustach, obok niego zaś stał potężnie zbudowany sierżant. Ktokolwiek pojawiał się w drzwiach, widząc żarzący się koniuszek cygara

Simonsa, stawał niezdecydowany. Wtedy Simons strzelał. Sierżant odrzucał ciało na bok. Potem czekali na następnego.

Perot nie mógł powstrzymać się od pytania:

– Ilu ludzi pan zabił?

– Chyba około siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu – odparł Simons beznamiętnie.

Simons był wspaniałym żołnierzem, ale obecnie hodował świnie. Czy wciąż jest równie sprawny? Miał sześćdziesiąt lat i przeszedł zawał serca jeszcze przed Son Tay. Czy wciąż ma tak samo jasny umysł? Czy wciąż jest tak znakomitym dowódcą?

Będzie chciał pełnej kontroli nad akcją odbicia więźniów, co do tego Perot miał całkowitą pewność. Pułkownik zrobi to po swojemu albo nie zrobi wcale. Perota w zupełności to urządzało. Taki był jego styclass="underline" wynajmował do pracy najlepszego z możliwych, a potem pozwalał mu działać. Ale czy w tym Simons wciąż był jeszcze najlepszym na świecie?

Z sekretariatu dobiegły go odgłosy rozmowy. Przyjechali. Wstał. Do pokoju wszedł Simons wraz z T. J. Marquezem i Mervem Staufferem.

– Witam, pułkowniku Simons – powiedział Perot.

Nigdy nie używał przezwiska Simonsa – „Byk” – uważał to za staromodne.

– Hallo, Ross – odparł Simons, ściskając mu dłoń.

Uścisk miał mocny. Ubrany był niedbale, w spodnie koloru khaki. Rozpięty kołnierzyk koszuli pozwalał dostrzec mięśnie jego potężnego karku. Wydawał się starszy: na jego twarzy pojawiło się więcej zmarszczek, w ostrzyżonych na jeża, dłuższych niż kiedykolwiek włosach – więcej siwizny. Robił jednak wrażenie człowieka twardego i w dobrej formie. Ciągle miał ten sam głęboki, z lekką chrypką palacza, głos o słabym, lecz wyraźnym akcencie nowojorskim. Pod pachą miał przygotowane przez Coburna teczki z danymi ochotników.