– Usiądźmy – powiedział Perot. – Czy wszyscy są po obiedzie?
– Byliśmy u Dusty’ego – odparł Stauffer.
– Kiedy ostatni raz sprawdzano, czy w tym pokoju nie ma podsłuchu? – wtrącił Simons.
Perot uśmiechnął się. Simons był jeszcze ostry, tak jak się spodziewał. Sprawny fizycznie. Dobrze.
– Nigdy nie sprawdzano, pułkowniku – odpowiedział.
– Od tej pory chcę, żeby każdy pokój był codziennie sprawdzany.
– Dopilnuję tego – oświadczył Stauffer.
– Jeżeli będzie pan czegokolwiek potrzebował, pułkowniku – oznajmił Perot – proszę powiedzieć Mervowi. A teraz porozmawiajmy chwilę o interesach. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciał pan tu przybyć, aby nam pomóc i chcielibyśmy zaproponować pewną rekompensatę…
– Niech pan nawet o tym nie myśli – burknął Simons.
– Ale…
– Nie chcę zapłaty za wyciąganie Amerykanów z kłopotów – stwierdził Simons. – Nigdy dotąd nie czerpałem z tego żadnych korzyści i teraz też nie mam zamiaru.
Simons był urażony. Jego niezadowolenie zdawało się wypełniać cały pokój. Perot wycofał się szybko. Simons należał do tych nielicznych ludzi, których traktował z całą ostrożnością.
„Stary wojownik nie zmienił się ani na jotę – pomyślał. – Dobrze”.
– Grupa oczekuje w sali konferencyjnej. Widzę, że ma pan teczki, ale zdaję sobie sprawę, że chciałby pan dokonać własnej oceny tych ludzi. Wszyscy znają Teheran i wszyscy mają albo doświadczenie wojskowe, albo takie umiejętności, które mogą okazać się potrzebne. W końcu jednak ostateczny dobór ludzi należy do pana. Jeżeli z jakiegoś powodu nie spodobają się panu, zdobędziemy innych. Od tej pory dowództwo należy do pana.
Perot miał nadzieję, że Simons nikogo nie odrzuci, ale musiał zostawić mu możliwość wyboru. Simons wstał.
– No to zabierajmy się do pracy. – Wyszedł razem ze Staufferem. T. J. pozostał jeszcze przez chwilę.
– Jego żona zmarła – powiedział cicho.
– Lucille? – Perot nie słyszał o tym. – Strasznie mi przykro.
– Rak.
– Czy wiesz, jak to przyjął? T. J. skinął głową.
– Źle.
Gdy T. J. wyszedł, do pokoju wkroczył dwudziestoletni syn Perota, Ross junior. Dzieci Perota często wpadały do biura, teraz jednak, gdy w sali konferencyjnej odbywała się tajna narada, Perot byłby szczęśliwy, gdyby syn wybrał sobie inny, bardziej odpowiedni moment. Ross junior musiał zobaczyć Simonsa w hallu. Chłopak już go spotykał wcześniej i wiedział, kim był. „Teraz też – pomyślał Perot – z pewnością zorientował się, że jedynym powodem bytności Simonsa tutaj może być próba zorganizowania akcji”.
Ross usiadł i powiedział:
– Cześć, tato. Odwiedziłem babcię.
– To dobrze – odparł Perot. Popatrzył na jedynaka z miłością. Ross junior był wysoki, barczysty, ale szczupły i o wiele przystojniejszy od swojego ojca. Dziewczyny krążyły wokół niego jak ćmy wokół świecy – fakt, że był spadkobiercą olbrzymiej fortuny, był tylko jednym z powodów jego atrakcyjności. Traktował je w taki sam sposób, jak wszystko: z nienagannymi manierami i z dojrzałością ponad swój wiek.
– Słuchaj – rzekł Perot. – Chciałbym, abyśmy doszli w pewnej sprawie do porozumienia. Mam zamiar żyć sto lat, ale gdyby coś mi się stało, proszę cię, żebyś porzucił szkołę, wrócił do domu i zaopiekował się twoją matką i siostrami.
– W porządku – odparł Ross. – Nie martw się tym.
– A gdyby coś przydarzyło się twojej matce – ciągnął Perot – chciałbym, żebyś zamieszkał w domu i wychował swoje siostry. Wiem, że będzie to dla ciebie trudne, ale wolałbym nie powierzać tego obcym ludziom. Będą potrzebować ciebie. Liczę na to, że zamieszkasz razem z nimi i dopilnujesz ich właściwego wychowania…
– Tato, zrobiłbym tak, nawet gdybyś mi tego nie mówił.
– To dobrze.
Chłopiec wstał. Perot podszedł i odprowadził go do drzwi. Ross niespodziewanie objął ojca i powiedział: – Kocham cię, tato. – Perot ścisnął go mocno. Zdziwił się, gdy zobaczył łzy w oczach syna. Ross wyszedł.
Perot usiadł. Te łzy w końcu nie powinny były go zaskoczyć. Perotowie byli bardzo zżytą rodziną, Ross zaś był naprawdę wrażliwym chłopcem.
Właściwie Perot nie planował wyjazdu do Teheranu, ale wiedział, że skoro jego ludzie mają tam ryzykować życiem, powinien być w pobliżu. Ross junior również o tym wiedział.
Perot był pewien, że cała rodzina go poprze. Margot mogłaby wprawdzie powiedzieć: „Ryzykujesz życiem dla swoich podwładnych, a co z nami?” Nigdy jednak tak by nie postąpiła. Przez całą kampanię w sprawie jeńców wojennych, kiedy pojechał do Wietnamu i Laosu, kiedy próbował polecieć do Hanoi, kiedy rodzina przebywała pod ścisłą ochroną osobistą, nigdy nie usłyszał żadnej skargi ani pytania: „A co z nami?” Wręcz przeciwnie, zawsze byli z nim, gdy robił to, co uważał za swój obowiązek.
Kiedy tak siedział, rozmyślając, do gabinetu weszła Nancy, jego najstarsza córka.
– Witaj, tatuśku – powiedziała. Zawsze go tak nazywała.
– Maleńka Nań! Chodź tu!
Okrążyła biurko i usiadła mu na kolanach.
Perot uwielbiał Nancy. Drobna, lecz silna osiemnastolatka, blondynka, przypominała matkę. Stanowcza i uparta jak Perot, równie dobrze nadawała się na szefa, jak jej brat.
– Przyszłam pożegnać się. Wracam do Vanderbit.
– Zajrzysz do babci?
– Oczywiście.
– Dobra dziewczynka.
Była pełna wigoru, podniecona perspektywą powrotu do szkoły, nieświadoma napięcia i toczących się tu, na szóstym piętrze, rozmów o śmierci.
– Jak zapatrujesz się na sprawę dodatkowych funduszy? – zapytała.
Perot uśmiechnął się pobłażliwie i wyciągnął portfel. Jak zwykle nie mógł się jej oprzeć.
Schowała pieniądze, uścisnęła go, cmoknęła w policzek, zeskoczyła mu z kolan i wybiegła z gabinetu, lekceważąc cały świat.
Tym razem, to Perot miał łzy w oczach.
To przypomina zjazd weteranów – pomyślał Jay Coburn.
Stała teherańska załoga czekała w sali konferencyjnej na Simonsa, wspominając Iran i ewakuację. Ralph Boulware trajkotał z prędkością karabinu maszynowego. Joe Poche siedział w zamyśleniu i wyglądał na równie ożywionego, jak ponury robot. Glenn Jackson mówił coś o karabinach. Jim Schwebach uśmiechał się po swojemu krzywym uśmieszkiem, sprawiając wrażenie, że wie coś, o czym nikt inny nie wie. Pat Sculley opowiadał o rajdzie na Son Tay. Wszyscy już wiedzieli, że mają się spotkać z legendarnym Bykiem Simonsem. Sculley, kiedy był instruktorem komandosów, studiował jego słynny rajd i wiedział wszystko o drobiazgowym rozplanowaniu tej akcji, upartych próbach oraz o tym, że Simons nie utracił ani jednego ze swoich pięćdziesięciu dziewięciu ludzi.
Drzwi otworzyły się i ktoś powiedział: – Wstać! Odsunęli krzesła i wstali.
Coburn rozejrzał się.
Wszedł Ron Davis uśmiechając się od ucha do ucha.
– Niech cię cholera, Davis! – zawołał Coburn i wszyscy roześmiali się, widząc że Ron ich nabrał. Davis obszedł pokój, ściskając wszystkim ręce.
Taki właśnie był: wieczny zgrywus.
Coburn patrzył na nich i zastanawiał się, czy zmienią się, gdy staną w obliczu niebezpieczeństwa. Walka była czymś przedziwnym. Nie sposób było przewidzieć, jak się zachowają ludzie. Człowiek, którego na przykład uważałeś za najdzielniejszego, załamie się, ten zaś, o którym myślałeś, że ucieknie, będzie twardy jak skała.