Gdy ambasador kładł się spać, tylko jedno zmartwienie nie dawało mu spokoju. Misja Eliota, z którą wiązał tyle nadziei, była planem Departamentu Stanu, identyfikowanego w Waszyngtonie z sekretarzem stanu Vance’em. Natomiast misja Huysera była pomysłem Zbigniewa Brzezińskiego, doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Wrogość między Vance’em i Brzezińskim była powszechnie znana. I właśnie w tym momencie Brzeziński, po spotkaniu na szczycie w Gwadelupie, wraz z prezydentem Carterem łowił ryby na morzu w pobliżu Karaibów. Któż mógł wiedzieć, co Brzeziński szeptał prezydentowi do ucha, kiedy tak żeglowali po czystym, błękitnym morzu?
Wcześnie rano obudził Sullivana telefon.
Z centrum telekomunikacyjnego, znajdującego się w budynku ambasady, dzwonił pełniący dyżur urzędnik. Z Waszyngtonu nadeszła pilna depesza. Być może ambasador zechce natychmiast się z nią zapoznać.
Sullivan wstał i pełen złych przeczuć przeszedł trawnikiem do ambasady. Depesza informowała, że misja Eliota została odwołana.
Decyzję tę podjął prezydent. Sullivan był proszony o niekomentowanie zmiany planów. Został poinstruowany, aby poinformować szacha, że rząd Stanów Zjednoczonych nie ma zamiaru rozpoczynać rozmów z ajatollahem Chomeinim. Sullivan był załamany.
Był to koniec amerykańskich wpływów w Iranie. Oznaczało to również, że sam Sullivan utracił swą szansę zapisania się w pamięci jako ambasador, który zapobiegł krwawej wojnie domowej.
Wysłał do Vance’a gniewną depeszę, w której stwierdził, że prezydent popełnił wielki błąd i powinien rozważyć swą decyzję ponownie.
Wrócił do łóżka, ale nie mógł już zasnąć.
Z porannej, kolejnej depeszy wynikało, że decyzja prezydenta została utrzymana w mocy.
Sullivan znużony pojechał do pałacu na wzgórzu, aby porozmawiać z szachem.
Tego ranka szach sprawiał wrażenie napiętego i wymizerowanego. Usiadł wraz z Sullivanem do nieodzownej filiżanki herbaty. Potem Sullivan powiedział mu, że prezydent Carter odwołał misję Eliota.
Szach był przygnębiony.
– Ale dlaczego ją odwołał? – zapytał, poruszony. – Nie wiem – odpowiedział Sullivan.
– W jaki więc sposób mają zamiar wywrzeć wpływ na tych ludzi, jeżeli nawet nie chcą z nimi rozmawiać?
– Nie wiem.
– Cóż więc Waszyngton zamierza teraz zrobić? – zapytał szach unosząc ręce w geście rozpaczy.
– Nie wiem – odrzekł Sullivan.
– Ross, to idiotyzm – powiedział głośno Tom Luce. – Zniszczysz firmę i siebie samego.
Perot popatrzył na prawnika. Siedzieli w gabinecie Perota. Drzwi były zamknięte.
Luce nie był pierwszym, który mu to mówił. W tym tygodniu, podczas gdy wiadomości rozprzestrzeniały się po szóstym piętrze, kilku dyrektorów naczelnych Perota przyszło do niego, aby powiedzieć mu, że operacja ratunkowa jest pomysłem niebezpiecznym i szaleńczym oraz że powinien z niej zrezygnować.
„Przestańcie się tym przejmować – powiedział im Perot. – Zajmijcie się tym, co do was należy”.
Luce był w charakterystyczny dla siebie sposób krzykliwy. Z agresywnym wyrazem twarzy, zachowując się jak na sali sądowej, argumentował tak, jakby słuchała go ława przysięgłych.
– Mogę ci tylko wyjaśnić sytuację prawną, ale muszę powiedzieć, że ta operacja ratunkowa może stworzyć jeszcze więcej problemów i to o wiele gorszych, niż obecne. Do diabła, Ross, czy mam sporządzić spis przepisów prawnych, które masz zamiar złamać?!
– Spróbuj – rzekł Perot.
– Będziesz miał grupę najemników, a to jest nielegalne tu, w Stanach, w Iranie i w każdym kraju, przez który grupa ta będzie przejeżdżać. W każdym razie będą winni przestępstw kryminalnych i w rezultacie możesz mieć w więzieniu dziesięciu ludzi zamiast dwóch.
Jest jednak coś znacznie gorszego. Twoi ludzie znajdą się w o wiele gorszej sytuacji, niż żołnierze na polu walki – prawa międzynarodowe i Konwencja Genewska, które chronią wojskowych w mundurach, nie obejmują takiego prywatnego oddziału.
Jeżeli ich schwytają w Iranie… Ross, rozstrzelają ich! Jeżeli zostaną zatrzymani w jakimkolwiek kraju, który ma z Iranem układ o ekstradycji, zostaną odesłani do Iranu i rozstrzelani. Wtedy zamiast dwóch niewinnych pracowników w więzieniu, będziesz miał ośmiu winnych i martwych.
I jeżeli się to zdarzy, rodziny zabitych mogą wystąpić przeciwko tobie. To zrozumiałe, cała ta sprawa bowiem będzie wyglądać idiotycznie. Wdowy wystąpią przed amerykańskimi sądami o ogromne odszkodowania, które mogą doprowadzić firmę do bankructwa. Pomyśl o dziesięciu tysiącach ludzi, którzy zostaną bez pracy, jeżeli to nastąpi. Pomyśl o sobie, Ross, przecież mogą cię oskarżyć o przestępstwa kryminalne i wpakować do więzienia!
– Jestem ci wdzięczny za poradę, Tom – odparł spokojnie Perot.
– To wszystko do ciebie nie dociera, co? – Luce wytrzeszczył na niego oczy.
– Oczywiście, że dociera – Perot uśmiechnął się. – Ale jeżeli będziesz szedł przez życie martwiąc się o wszystko, co się może złego zdarzyć, to wkrótce dojdziesz do wniosku, że najlepiej nic nie robić.
Rzecz w tym, że Perot wiedział coś, o czym Luce nie miał pojęcia: Perot był szczęściarzem.
Przez całe swoje życie był szczęściarzem.
Jako dwunastoletni chłopiec rozwoził gazety w biednej, czarnej dzielnicy w Texarkanie. „Texarcana Gazette” kosztowała wówczas dwadzieścia pięć centów na tydzień i w niedziele, kiedy zbierał pieniądze, miał pod koniec dnia czterdzieści lub pięćdziesiąt dolarów ćwierć dolarówkami w kieszeni. I każdej niedzieli, gdzieś po drodze, jakiś biedak, który minionej Žnocy przepił w barze całą tygodniówkę, mógł spróbować odebrać mu pieniądze. Dlatego żaden inny chłopak nie chciał dostarczać gazet w tej części miasta. Ross jednak nigdy nie bał się. Był konno, napady nigdy nie były przeprowadzane w zbyt zdecydowany sposób. Miał szczęście – nigdy nie stracił pieniędzy.
Powtórnie szczęście Perota dało znać o sobie, kiedy przyjęto go Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis. Zgłoszenia musiały być poparte przez senatora lub kongresmena, ale rodzina Perotów nie miała takich wymaganych znajomości.
W każdym razie młody Ross nigdy nie widział morza – najdalszym miejscem, do którego dojechał, było Dallas oddalone o 180 mil. Ale w Texarkanie był młody człowiek o nazwisku Josh Morris junior, który był w Annapolis, opowiedział Rossowi o Akademii i Ross zakochał się w marynarce wojennej, nie widząc nawet okrętu na oczy. Pisał więc do senatorów błagając o poparcie. Udało mu się, podobnie jak zawsze później w życiu, bo był zbyt głupi, aby wiedzieć, że to niemożliwe.
Dopiero po wielu latach dowiedział się, jak do tego doszło. Otóż pewnego dnia w 1949 roku senator W. Lee O’Daniel porządkował swoje biurko. Jego kadencja dobiegła końca ł nie kandydował ponownie. Sekretarz powiedział mu:
– Senatorze, mamy nie wykorzystane skierowanie do Akademii Marynarki Wojennej.
– Czy ktoś się ubiega o nie? – spytał senator.
– Cóż, jest ten chłopak z Texarkany, który od lat próbuje…
– Daj mu je – stwierdził senator.
Kiedy Perot słyszał tę historię, okazało się, że jego nazwisko nie padło ani razu w czasie tej rozmowy.
I znów miał szczęście, kiedy w odpowiednim momencie założył EDS. Jako sprzedawca w IBM zorientował się, że klienci nie robią najlepszego użytku z urządzeń, które im sprzedaje. Opracowanie danych było nową i wyspecjalizowaną umiejętnością. Banki były dobre w bankowości, agencje ubezpieczeniowe w ubezpieczeniach, producenci – w produkowaniu, komputerowcy zaś – byli dobrzy w opracowywaniu danych. Klient nie chciał urządzenia, chciał szybkiej, taniej informacji, którą mogło ono mu dostarczyć. Ale pomimo to klient zbyt często tracił zbyt wiele czasu, organizując swój nowy dział opracowania danych i ucząc się zastosowania aparatury. W tej sytuacji komputer przysparzał mu tylko kłopotów i wydatków, zamiast ich oszczędzać. Pomysł Perota polegał na sprzedawaniu kompletu – pełnego działu opracowania danych wraz z aparaturą, oprogramowaniem i personelem. Klient musiał jedynie powiedzieć zwyczajnie i po prostu, jakiej informacji potrzebuje, i EDS dostarczała mu wszystkiego. I wtedy mógł zajmować się tym, w czym był dobry – bankowością, ubezpieczeniami albo produkcją.