Выбрать главу

– Wynośmy się stąd – powiedział Paul.

– Dokąd pójdziemy? Do ambasady amerykańskiej? A może do francuskiej?

– Do Hyatta.

Paul ruszył naprzód, kierując się na północ. Bill trzymał się tuż za nim, z uniesionym kołnierzem palta i pochyloną głową, by ukryć swą bladą amerykańską twarz. Doszli do skrzyżowania. Było opuszczone: żadnych samochodów ani ludzi. Zaczęli przechodzić. Padł strzał.

Obaj schylili się i pobiegli z powrotem. A więc nie będzie to łatwe.

– Jak leci? – zapytał Paul.

– Jeszcze żyję.

Znowu podeszli pod więzienie. Sytuacja wciąż była taka sama. W każdym razie władze nie zorganizowały się jeszcze na tyle, by rozpocząć pościg za uciekającymi.

Paul kierował się ulicami na południe i wschód, mając nadzieję, że zdoła obejść ten rejon aż do miejsca, skąd będzie można ruszyć na północ. Wszędzie widział chłopców, często ledwie trzynasto – czy czternastoletnich, uzbrojonych w broń automatyczną. Na każdym rogu stał chroniony workami z piaskiem bunkier obronny, jakby miasto zostało podzielone na terytoria plemienne. Dalej obaj musieli się przeciskać przez tłum wrzeszczących, śpiewających, niemal ogarniętych histerią ludzi. Paul starannie unikał wzroku otaczających, nie chciał, aby go dostrzeżono czy choćby doń przemówiono – gdyby tłum zorientował się, że są wśród nich dwaj Amerykanie, mogłoby być niedobrze.

Zamieszki przebiegały nieregularnie. Było tak jak w Nowym Jorku, gdzie wystarczy tylko przejść parę kroków i skręcić za róg, aby znaleźć się w dzielnicy o zupełnie odmiennym charakterze. Paul i Bill przeszli około kilometra przez spokojny teren, potem zaś trafili w sam środek walk. Ulicę przegrodzono barykadą z wywróconych samochodów, zza której grupka młodych chłopców ostrzeliwała coś, co wyglądało na wojskowe instalacje. Paul szybko zawrócił, bojąc się jakiejś zabłąkanej kuli.

Za każdym razem, gdy chcieli skierować się na północ, natrafiali na przeszkodę. Znajdowali się teraz dalej od Hyatta, niż gdy byli pod więzieniem. W sumie posuwali się na południe, a walki na południu były zawsze gorsze.

Zatrzymali się przed nie wykończonym budynkiem.

– Możemy tu się przyczaić i poczekać na noc – powiedział Paul. – W ciemnościach nikt nie pozna, że jesteś Amerykaninem.

– Mogą do nas strzelać za wychodzenie po godzinie policyjnej.

– Myślisz, że jest jeszcze godzina policyjna? Bill wzruszył ramionami.

– Na razie idzie nam nie najgorzej – powiedział Paul. – Pójdźmy jeszcze kawałek.

Ruszyli dalej.

Dopiero po dwóch godzinach – dwóch godzinach tłumów, walk ulicznych i strzałów snajperów – mogli w końcu skierować się na północ. I wtedy okolica się zmieniła. Strzelanina nieco przycichła, a Paul i Bill znaleźli się w stosunkowo zamożnej dzielnicy ładnych domków jednorodzinnych. Zobaczyli dziecko na rowerze ubrane w koszulkę z jakimś napisem o południowej Kalifornii.

Paul był zmęczony. Siedział w więzieniu czterdzieści pięć dni i prawie cały ten czas przechorował. Nie miał już sił chodzić całymi godzinami.

– Może złapiemy jakąś okazję? – zapytał Billa.

– Możemy spróbować.

Paul stanął przy krawężniku i zamachał na pierwszy nadjeżdżający samochód (pamiętał, żeby nie wystawiać kciuka na sposób amerykański – w Iranie był to obraźliwy gest). Samochód zatrzymał się. W środku siedziało dwóch Irańczyków; Paul i Bill usiedli z tyłu.

Paul postanowił nie wymieniać nazwy hotelu.

– Chcemy się dostać do Tajrish – powiedział. Był to bazar na północy miasta.

– Możemy was kawałek podwieźć – odparł kierowca.

– Dziękuję. – Paul poczęstował Irańczyków papierosami, po czym oparł się wygodnie i sam zapalił.

Irańczycy wysadzili ich przy Kuroshe – Kabir, kilka kilometrów na południe od Tajrish, niedaleko domu, w którym mieszkał Paul. Znaleźli się na głównej ulicy, pełnej samochodów i przechodniów. Paul wolał nie zwracać na siebie uwagi zatrzymywaniem następnego samochodu.

– Możemy się schronić w misji katolickiej – zaproponował Bill. Paul zastanowił się. Władze prawdopodobnie wiedziały, że ojciec Williams odwiedził ich w więzieniu zaledwie przed dwoma dniami.

– Dadgar na pewno będzie nas szukał najpierw w misji – odparł.

– Może.

– Powinniśmy iść do Hyatta.

– Naszych może już tam nie być.

– Ale będą telefony, jakiś sposób zdobycia biletów na samolot…

– I gorący prysznic.

– Słusznie. Ruszyli dalej. Nagle rozległo się wołanie:

– Panie Paul! Panie Bill!

Serce Paula zamarło. Rozejrzał się. Zobaczył samochód pełen ludzi, powoli przejeżdżający obok. Rozpoznał jednego z pasażerów. Był to strażnik z więzienia Gasr.

Strażnik przebrał się w cywilne ubranie i wyglądał tak, jakby przystał do rewolucjonistów. Jego szeroki uśmiech mówił wyraźnie: nie mówcie im, kim jestem, a ja was też nie wydam.

Pomachał ręką. Samochód nabrał szybkości i zniknął w dali. Paul i Bill roześmiali się z ulgą.

Skręcili w cichą uliczkę i Paul znowu zaczął szukać okazji. Stanął na środku drogi, podczas gdy Bill czekał na chodniku, tak by kierowcy myśleli, że jest tu tylko jeden mężczyzna, Irańczyk.

Zatrzymało się młode małżeństwo. Paul wsiadł do samochodu, a Bill wskoczył za nim.

– Chcemy się dostać na północ – powiedział Paul. Kobieta popatrzyła na męża.

– Możemy was zabrać do pałacu Niavron – odrzekł mężczyzna.

– Dziękujemy. Samochód ruszył.

Obraz miasta znowu się zmienił. Słychać było więcej strzałów, a ruch uliczny stał się gęstszy i bardziej nerwowy. Wszystkie samochody nieustannie trąbiły. Zobaczyli fotografów prasowych i ekipy telewizyjne, robiące zdjęcia z dachów samochodów. Tłum podpalił komisariat policji znajdujący się niedaleko domu Billa. Irańskie małżeństwo niespokojnie rozglądało się dookoła, gdy samochód przeciskał się przez tłum. Dwóch Amerykanów w wozie z pewnością mogło wpakować ich w tarapaty.

Zaczęło się ściemniać. Bill pochylił się naprzód.

– Och, zrobiło się późno – powiedział. – Bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdyby państwo mogli nas zawieźć do hotelu Hyatt. Moglibyśmy zapłacić, jeśli państwo się zgodzą.

– OK – odparł kierowca. Nie zapytał, ile.

Minęli pałac Niavron, zimową rezydencję szacha. Na zewnątrz jak zwykle stały czołgi, ale teraz do ich anten przywiązane były białe flagi. Żołnierze poddali się rewolucjonistom.

Samochód jechał dalej, obok zrujnowanych i palących się domów, co jakiś czas zawracając przy barykadach ulicznych. W końcu zobaczyli Hyatta.

– O rany – odezwał się Paul wzruszony. – Amerykański hotel. Wjechali na dziedziniec.

Paul był tak wdzięczny, że dał Irańczykom dwieście dolarów.

Samochód odjechał. Paul i Bill pomachali za nim, po czym weszli do hotelu. Nagle Paul pożałował, że nie ma na sobie stroju pracownika EDS – służbowego garnituru i białej koszuli – a tylko więzienne łachy i brudny płaszcz deszczowy.

Imponujący hall był pusty.

Podeszli do recepcji. Po chwili zjawił się ktoś z zaplecza. Paul zapytał o numer pokoju Gaydena.

Recepcjonista sprawdził, po czym odparł, że nikt o takim nazwisku w hotelu nie mieszka.

– A Bob Young?

– Nie.

– Rich Gallagher?

– Nie.

– Jay Coburn?

– Nie.

„Chyba trafiłem nie do tego hotelu – pomyślał Paul. – Ale jak mogłem zrobić taki błąd?”

– A może John Howell? – zapytał, przypomniawszy sobie adwokata.

– Tak – powiedział w końcu recepcjonista i podał im numer pokoju na jedenastym piętrze.