Przynajmniej mieli Seyyeda.
O wpół do jedenastej Coburn wyszedł, aby spotkać się z nim. Szedł ciemnymi ulicami w kierunku Argentine Square, która znajdowała się o półtora kilometra od domu Dvoranchików. Potem minął plac budowy i wszedł do pustego budynku, gdzie miał spotkać się z Seyyedem.
O jedenastej Seyyed nie pojawił się.
Simons polecił Coburnowi czekać tylko piętnaście minut, nie więcej, ale Coburn postanowił jednak dać Seyyedowi jeszcze trochę czasu.
Odczekał do wpół do dwunastej. Seyyeda nie było.
Coburn zachodził w głowę, co mogło się wydarzyć. Biorąc pod uwagę powiązania rodzinne Seyyeda, było całkiem możliwe, że padł ofiarą rebeliantów.
Oznaczało to klęskę Grupy „Podejrzanych”. Nie mieli już teraz ani jednego Irańczyka, który pojechałby z nimi. „Jak, do diabła, przedostaną się teraz przez te blokady drogowe? – zastanawiał się Coburn. – Co za pieprzony zbieg okoliczności: odpada profesor, odpada Majid, „Motocyklisty” nie może znaleźć, w końcu odpada Seyyed. Cholera jasna”.
Wyszedł z placu budowy i ruszył z powrotem. Nagle usłyszał silnik samochodu. Obejrzał się i spostrzegł jeepa wypełnionego uzbrojonymi rebeliantami, okrążającego plac. Coburn ukrył się za pobliskim krzakiem. Samochód przejechał obok.
Coburn pospieszył naprzód, zastanawiając się, czy obowiązuje dziś godzina policyjna. Był już niemal na miejscu, kiedy jeep ponownie nadjechał z rykiem silnika.
„Zobaczyli mnie poprzednim razem – pomyślał Coburn. – A teraz przyjechali mnie zabrać”.
Było bardzo ciemno. Może go jeszcze nie zauważyli. Obrócił się i pobiegł z powrotem. Na tej ulicy nie było gdzie się schować. Warkot silnika jeepa zbliżał się. W końcu Coburn zobaczył jakieś zarośla i zanurkował prosto w nie. Leżał, słuchając bicia swego serca, a samochód był coraz bliżej. Czy to jego szukali? Czyżby ujęli Seyyeda i torturowali go, tak aż musiał im przyznać, że jest umówiony z kapitalistyczną amerykańską świnią na Argentine Square za piętnaście jedenasta…
Jeep przejechał nie zatrzymując się. Coburn podniósł się z ziemi.
Resztę drogi do domu Dvoranchików pokonał biegiem. Powiadomił Simonsa, że nie mają irańskich kierowców.
Simons zaklął.
– Czy jest jeszcze jakiś Irańczyk, do którego możemy zadzwonić?
– Tylko jeden. Rashid.
Coburn wiedział, że Simons nie chce angażować w to wszystko Rashida. Poprowadził wprawdzie atak na więzienie i jeśli ktoś, kto go tam widział, spostrzegłby go za kierownicą samochodu pełnego Amerykanów, mogłyby być kłopoty. Ale Coburn nie miał już żadnych innych pomysłów.
– Dobrze – powiedział Simons. – Zadzwoń do niego. Coburn wykręcił numer Rashida.
Rashid był w domu!
– Mówi Jay Coburn. Potrzebna mi twoja pomoc.
– Jasne.
Coburn nie chciał podawać adresu kryjówki przez telefon, linia mogła być przecież na podsłuchu. Przypomniał sobie, że Bill Dvoranchik lekko zezował. Zapytał:
– Czy pamiętasz tego faceta z dziwnym okiem?
– Z dziwnym okiem? O, tak…
– Nie wymawiaj jego nazwiska! Czy pamiętasz, gdzie on mieszkał?
– Jasne.
– Nic nie mów. Tam właśnie jestem. Potrzebuję cię tu.
– Jay, mieszkam wiele kilometrów stąd i nie wiem, jak przedostanę się przez miasto…
– Postaraj się – powiedział Coburn. Znał pomysłowość Rashida. Kiedy otrzymał jakieś zadanie, nie znosił porażek. – Na pewno ci się uda.
– Dobrze.
– Dziękuję. – Coburn przerwał połączenie. Była północ.
Paul i Bill wybrali sobie paszporty z tych, które Gayden dostarczył ze Stanów. Simons kazał im się wyuczyć imion, nazwisk, dat urodzenia, rysopisów i wszystkich wiz oraz pieczęci kontroli granicznej. Fotografia w paszporcie Paula była być może do niego podobna, z Billem jednak było gorzej. Żaden z tych paszportów nie pasował. Wybrano w końcu dokumenty Larry’ego Humphreysa, blondyna o dość nordyckich rysach, właściwie zupełnie nie przypominającego Billa.
Napięcie rosło w miarę, jak sześciu mężczyzn omawiało drogę, w którą mieli wyruszyć za kilka godzin. Wedle informacji uzyskanych przez Richa Gallaghera od jego wojskowych znajomych, w Tebrizie trwały walki, postanowili więc pojechać drogą na południe od jeziora Rezaiyeh, przez Mahabad. Jeśli ktoś ich zatrzyma, będą składać wyjaśnienia możliwie najbliższe prawdy – Simons zawsze wybierał taką metodę, jeśli musiał kłamać. Mieli powiedzieć, że są handlowcami, którzy chcą wrócić do domu. Lotnisko jest zamknięte, więc jadą samochodami do Turcji.
Aby tę historię uczynić bardziej wiarygodną, nie zabrali żadnej broni. Była to trudna decyzja – wiedzieli, że mogą jeszcze pożałować tego, iż są nie uzbrojeni i bezsilni w samym środku rewolucji – ale Simons i Coburn stwierdzili w czasie wyprawy zwiadowczej, że blokujący drogi rebelianci zawsze szukają broni. Instynkt Simonsa podpowiadał mu, że łatwiej im będzie się wytłumaczyć w przypadku kłopotów, niż utorować sobie drogę ogniem.
Postanowili również zostawić beczkę z paliwem, aby wyprawa nie wyglądała na zbyt profesjonalną, zbyt zorganizowaną, jak na handlowców wracających do domu.
Zabrali jednak dużo pieniędzy. Joe Poche i Grupa „Czystych” odjechali z pięćdziesięcioma tysiącami dolarów, ale ekipa Simonsa nadal miała około ćwierć miliona, po części w irańskich rialach, a po części w zachodnioniemieckich markach, brytyjskich funtach i złocie. Zapakowali po pięćdziesiąt tysięcy dolarów do plastikowych toreb, obciążyli je śrutem i ukryli w baku na paliwo. Część schowali w pudełku od chusteczek higienicznych, a część w latarce, w pojemniku na baterie. Resztę rozdali, aby każdy ukrył trochę przy sobie.
O pierwszej wciąż Rashida jeszcze nie było. Simons posłał Coburna, żeby stanął przy bramie i czekał na niego.
Coburn stał w ciemnościach trzęsąc się z zimna i miał nadzieję, że Rashid wkrótce przybędzie. I tak wyjechaliby rankiem, z nim czy bez niego. Ale bez niego pewnie nie zajechaliby daleko. Wieśniacy z pewnością zatrzymaliby Amerykanów – tak sobie, dla zasady. Rashid byłby idealnym przewodnikiem pomimo wątpliwości Simonsa. Chłopak był obrotny w języku.
Coburn wrócił myślami do domu. Liz była na niego wściekła, dobrze o tym wiedział. Zawracała głowę Mervowi Staufferowi codziennymi telefonami i pytaniami, gdzie jest jej mąż, co robi i kiedy wraca do domu.
Coburn wiedział, że po powrocie do domu będzie musiał podjąć jakieś decyzje. Nie był pewien, czy chce spędzić resztę życia z Liz. Może po tej całej sprawie ona będzie podobnego zdania. „Kiedyś, dawno temu, pewnie się kochaliśmy – pomyślał. – Co się stało z tą miłością?”
Usłyszał kroki. Niewysoka, kędzierzawa postać kierowała się w jego stronę, kuląc się z zimna.
– Rashid! – syknął Coburn.
– Jay?
– O rany, jak się cieszę, że już jesteś! – Coburn ujął Rashida pod ramię.
– Chodźmy do środka.
Weszli do salonu. Rashid przywitał się ze wszystkimi, uśmiechając się i mrużąc powieki. Często mrugał, szczególnie w chwilach podniecenia, a poza tym dręczył go nerwowy kaszel. Simons posadził go i wyjaśnił mu swój plan. Rashid zaczął mrugać jeszcze szybciej.
Kiedy zrozumiał, czego się odeń oczekuje, nabrał poczucia własnej ważności.
– Pomogę wam pod jednym warunkiem – oświadczył i zakasłał. – Znam ten kraj i znam jego kulturę. Jesteście bardzo ważni w EDS, ale to nie EDS. Jeśli mam was doprowadzić do granicy, musicie raz na zawsze się zgodzić na wszystko, co mówię, bez żadnych sprzeciwów.
Coburn wstrzymał oddech. Nikt nigdy tak nie mówił do Simonsa. Simons jednak uśmiechnął się.
– Jak sobie życzysz, Rashid.
Kilka minut później Coburn zaciągnął Simonsa do kąta i zapytał cicho: