– Chwileczkę, Ralph, nie tak szybko – przerwał Perot. Błysk w jego oczach mówił „ja tu jestem szefem”. – A gdybyśmy dostali helikopter z innego kraju i sprowadzili go tutaj?
– Jestem tu od miesiąca i przyjrzałem się wszystkiemu dokładnie. Nie możesz wynająć helikoptera, nie możesz wynająć samolotu, a ja muszę teraz wyjechać, aby spotkać Simonsa na granicy.
Perot wyprostował się.
– W porządku. Jak masz zamiar się tam dostać?
– Pan Fish załatwił nam autobus. Jest już w drodze. Jechałem nim, ale musiałem zostać w tyle, żeby spotkać się z tobą. Polecę do Adany – to mniej więcej w połowie drogi – i tam dogonię autobus. Mam ze sobą Ilsmana, faceta z wywiadu, a także drugiego faceta do tłumaczenia. Kiedy tamci mają dotrzeć do granicy?
– Jutro o drugiej po południu.
– Nie będzie łatwo. Zobaczę się z wami później.
Wrócił biegiem do terminalu, akurat aby zdążyć na samolot. Ilsman, tłusty tajniak, oraz tłumacz – Boulware nie znał jego nazwiska, nazywał go „Charlie Brown” – byli już na pokładzie. Wystartowali o szóstej trzydzieści.
Polecieli na wschód, do Ankary, gdzie czekali kilka godzin na kolejne połączenie. W południe dotarli do Adany, niedaleko biblijnego miasta Tars, w południowo – centralnej Turcji.
Autobusu nie było. Czekali godzinę, w końcu Boulware stracił nadzieję, że przyjedzie. Razem z Ilsmanem i „Charlie Brownem” poszedł do informacji i zapytał o połączenie lotnicze z Adeny do Wan, miasta położonego jakieś sto mil od zbiegu granic.
Nie było w ogóle lotów do Wan.
– Zapytaj, czy możemy wyczarterować jakiś samolot – polecił „Charliemu” Boulware.
„Charlie” zapytał.
– Nie ma tu samolotów do wyczarterowania – brzmiała odpowiedź.
– Czy możemy kupić jakiś samochód?
– Samochody są w tej części kraju rzadkością.
– Nie ma w mieście handlarzy używanych wozów?
– Jeśli nawet są, nie będą nic mieli.
– Czy jest jakikolwiek sposób, by dostać się stąd do Wan? – Nie. Przypominało to dowcip o turyście, który spytawszy chłopa o drogę do Londynu, słyszy w odpowiedzi: „Gdybym jechał do Londynu, nie zaczynałbym stąd”. Wyszli z terminalu i stanęli obok pokrytej kurzem drogi. Nie było nawet chodnika. Prawdziwe zadupie. Boulware czuł się załamany. Jak dotąd szło mu łatwiej niż reszcie ratowniczej grupy, nie był nawet w Teheranie. Teraz, gdy przyszła jego kolej, wyglądało to, jakby miał przegrać. A Boulware nienawidził porażek. Zobaczył zbliżający się samochód z jakimiś tureckimi znakami na boku.
– Hej! – krzyknął. – Czy to taksówka?
– Tak – odparł „Charlie”.
– Do diabła, bierzemy taksówkę!
„Charlie” zatrzymał samochód i wsiedli do środka.
– Powiedz mu, że chcemy jechać do Wan – mruknął Boulware. Kierowca ruszył. Po kilku sekundach zapytał o coś i „Charlie przetłumaczył”.
– Co za Wan?
– Powiedz mu, że Wan w Turcji. Kierowca zatrzymał samochód.
– On pyta, czy wiecie, jak to daleko – powiedział „Charlie”. Boulware nie był pewien, ale pamiętał, że gdzieś w połowie drogi przez Turcję.
– Powiedz mu, że tak.
– Nie zabierze nas – oznajmił „Brown” po kolejnej krótkiej wymianie zdań.
– Czy zna kogoś, kto to zrobi? Kierowca odpowiedział wzruszeniem ramion.
– Zabierze nas na postój taksówek, tam będziemy mogli popytać.
– Dobra.
Wjechali do miasta. Postój był po prostu jeszcze jednym kawałkiem zakurzonej drogi. Stało tam kilka samochodów, jeden starszy od drugiego.
Ilsman zaczął rozmawiać z kierowcami. Boulware i „Charlie” znaleźli mały sklepik i kupili torebkę jaj na twardo. Gdy wyszli, Ilsman już znalazł kierowcę i targował się o cenę. Taksówkarz dumnie wskazał swój samochód, którego widok wprawił Boulware’a w przerażenie. Był to mniej więcej piętnastoletni „Chevrolet”, na oko wciąż jeszcze jeżdżący na oryginalnych oponach.
– Mówi, że będziemy potrzebować jakiegoś jedzenia – rzekł „Charlie”.
– Mam trochę jajek.
– Możemy potrzebować więcej.
Boulware wrócił do sklepu i kupił dziesięć kilogramów pomarańczy. Wsiedli do „Chevroleta” i pojechali na stację benzynową. Kierowca kupił zapasowy kanister, napełnił go benzyną i włożył do bagażnika.
– Tam, gdzie jedziemy, nie ma stacji benzynowej – wyjaśnił „Charlie”. Boulware oglądał mapę. Droga, którą mieli pokonać, miała około pięciuset mil i prowadziła przez góry.
– Słuchaj – powiedział. – Nie ma szans, żeby ten samochód dowiózł nas do granicy jutro do drugiej po południu.
– Nie rozumie pan – odparł „Charlie”. – Ten człowiek jest tureckim kierowcą.
– Ech, cholera… – machnął ręką Boulware. Wrócił na miejsce i zamknął oczy.
Wyjechali z miasta, kierując się w stronę gór środkowej Turcji żwirową, błotnistą i strasznie wyboistą, a w wielu miejscach niewiele starszą od samochodu drogą. Wiła się nad górskimi stokami, mając po jednej stronie zapierający dech w piersiach, prawie pionowy uskok. Ani śladu balustrady, która mogłaby uchronić nieuważnego kierowcę przed upadkiem w przepaść. Ale krajobraz był wspaniały, z fantastycznymi widokami na skąpane w słońcu doliny. Boulware postanowił powrócić tu pewnego dnia, z Mary, Stacy i Kesją, aby jeszcze raz, bez pośpiechu, odbyć tę podróż.
Z góry zbliżała się do nich jakaś ciężarówka. Taksówkarz zahamował i stanął.
Z ciężarówki wysiedli mężczyźni w mundurach.
– Patrol wojskowy – stwierdził „Charlie Brown”.
Kierowca opuścił szybę. Ilsman zagadał do żołnierzy i choć Boulware nic nie rozumiał, wyglądało na to, że patrol był zadowolony.
Taksówkarz ruszył.
Po godzinie zatrzymał ich inny patrol. Sytuacja powtórzyła się.
O zmroku dostrzegli przydrożną restaurację. Zatrzymali się przy niej. Lokal był prymitywny i obrzydliwie brudny.
– Mają tylko ryż i fasolę – powiedział przepraszającym tonem „Charlie”, gdy już usiedli.
Boulware uśmiechnął się.
– Przepadam za ryżem i fasolą.
Przyglądał się taksówkarzowi. Facet miał z sześćdziesiąt lat i wyglądał na zmęczonego.
– Może trochę poprowadzę – zaofiarował się Boulware. „Charlie” przetłumaczył. Taksówkarz zaprotestował gwałtownie.
– On mówi, że nie będzie pan umiał prowadzić tego samochodu. To amerykański wóz z bardzo szczególną zmianą biegów.
– Słuchaj, ja jestem Amerykaninem – odparł Boulware. – Powiedz mu, że wielu Amerykanów jest czarnych. I wiem, do diaska, jak prowadzić „Chevroleta” rocznik 64 ze standardową zmianą biegów.
Trzej Turcy spierali się o to przy jedzeniu.
– Może pan prowadzić – oznajmił w końcu „Charlie” – o ile obieca pan pokryć szkody, gdyby rozwalił pan samochód.
– Obiecuję – mruknął Boulware myśląc przy tym: „świetny interes”. Zapłacił rachunek i wyszli do samochodu. Zaczynało padać. Boulware’owi nie udało się rozwinąć większej prędkości, ale duży samochód był stabilny, a jego mocny silnik bez trudu radził sobie ze wzniesieniami.
Wtedy zostali po raz trzeci zatrzymani przez patrol wojskowy. Boulware pokazał swój amerykański paszport i znowu Ilsman jakoś ich ułagodził. Boulware zauważył, że tym razem żołnierze byli nie ogoleni i nosili dość sfatygowane mundury.
– Niech pan stara się nie zatrzymywać więcej przy patrolach – przetłumaczył „Charlie” uwagę Ilsmana.
– Dlaczego?
– Mogą nas obserwować.
„No, ładnie” – pomyślał Boulware.
Niedaleko miasta Maras, sto mil od Adeny i ponad czterysta od Wan, rozpadał się na dobre deszcz. Błotnista żwirowa droga stała się zdradziecko niebezpieczna i Boulware musiał zwolnić jeszcze bardziej.