Выбрать главу

Howell zrozumiał to tak, że Paul i Bill nie będą mogli dostać się na lot ewakuacyjny. Zastanawiał się też, czy Grupa „Czystych” może być w większym niebezpieczeństwie niż Grupa „Podejrzanych”. To samo nurtowało Boba Younga. Właśnie gdy o tym rozmawiali, usłyszeli strzały, które wydawały się dochodzić od strony ambasady amerykańskiej.

* * *

„Narodowy Głos Iranu”, stacja radiowa nadająca z Baku w Związku Radzieckim, od wielu już dni rozpowszechniała „wiadomości” o tajnych amerykańskich planach kontrrewolucji. W środę „Narodowy Głos” podał, że akta SAVAK, znienawidzonej tajnej policji szacha, przeniesiono do ambasady Stanów Zjednoczonych. Historia była zapewne zmyślona, ale nosiła wszelkie znamiona prawdopodobieństwa. SAVAK została stworzona przez CIA i pozostawała z nią w bliskim kontakcie, poza tym wszyscy wiedzieli, że ambasady USA – tak jak wszystkie zresztą ambasady – roiły się od szpiegów, którzy niezbyt przekonywająco udawali dyplomatów. W każdym razie część rebeliantów w Teheranie uwierzyła w tę wiadomość i bez konsultacji z którymkolwiek z doradców ajatollaha Chomeiniego zdecydowała się na podjęcie akcji. Rankiem weszli do wysokich budynków otaczających ogrodzony teren ambasady, uzbrojeni w broń maszynową, i zajęli pozycje.

O wpół do jedenastej otworzyli ogień.

* * *

Ambasador William Sullivan znajdował się w sekretariacie, rozmawiając przez znajdujący się tam telefon z wiceministrem spraw zagranicznych Chomeiniego. Prezydent Carter zdecydował się uznać nowy, rewolucyjny rząd Iranu i Sullivan ustalał sprawę wręczenia oficjalnej noty dyplomatycznej. Gdy odłożył słuchawkę, odwrócił się i zobaczył swojego attache prasowego, Barry Rosena, w towarzystwie dwóch amerykańskich dziennikarzy. Sullivan wściekł się, bo Biały Dom wyraźnie żądał, aby decyzja o uznaniu nowego rządu została opublikowana w Waszyngtonie, a nie w Teheranie. Ambasador wezwał Rosena do gabinetu i zwymyślał go.

Rosen powiedział mu, że dwaj dziennikarze są tu po to, by wynegocjować wydanie ciała Joe Alexa Morrisa, korespondenta „Los Angeles Times”, który zginął od kuli w czasie walk o Doshen Toppeh. Sullivanowi zrobiło się głupio. Polecił Rosenowi, aby poprosił obu dziennikarzy o nieujawnianie tego, czego się dowiedzieli z przypadkowo podsłuchanej rozmowy telefonicznej ambasadora.

Rosen wyszedł. Zadzwonił telefon. Sullivan podniósł słuchawkę. Rozległ się nagły, straszliwy huk broni palnej i grad pocisków roztrzaskał okna gabinetu. Sullivan rzucił się na podłogę. Przeczołgał się przez pokój do następnego biura, gdzie spotkał się nos w nos z Charliem Naasem, swoim zastępcą, który w momencie rozpoczęcia strzelaniny prowadził spotkanie w sprawie lotów ewakuacyjnych. Sullivan miał do dyspozycji dwa numery telefonów, których mógł użyć w razie niebezpieczeństwa, aby skontaktować się z przywódcami rewolucji. Polecił teraz Naasowi zadzwonić pod jeden, a attache wojskowemu pod drugi. Ciągle leżąc na podłodze, dwaj mężczyźni ściągnęli telefony z biurka.

Sullivan wyjął krótkofalówkę i zażądał relacji z terenu ambasady od jednostek marines.

Atak broni maszynowej stanowił osłonę dla oddziału około siedemdziesięciu pięciu rebeliantów, którzy przeszli przez front muru otaczającego teren ambasady i nacierali teraz na rezydencję Sullivana. Na szczęście większość personelu znajdowała się razem z nim w budynku biurowym. Ambasador rozkazał marines wycofać się, nie używać karabinów i strzelać z rewolwerów tylko w samoobronie. Potem wyczołgał się z apartamentów na korytarz.

Przez następną godzinę atakujący zdobyli rezydencję i budynek mieszczący bar samoobsługowy. Sullivan zebrał wszystkich cywilów w pomieszczeniu sekcji telekomunikacyjnej na piętrze. Gdy usłyszał, jak atakujący rozwalają stalowe drzwi budynku, rozkazał, aby będący wewnątrz marines dołączyli do cywilów. Tam nakazał im złożyć broń na stos w kącie, a wszystkim poddać się jak najszybciej. W końcu sam dołączył do zebranych w pomieszczeniu sekcji, zostawiając na zewnątrz tylko attache wojskowego z tłumaczem. Gdy napastnicy dotarli do pierwszego piętra, Sullivan otworzył drzwi i wyszedł z podniesionymi rękoma. Inni – około stu osób – wyszli za nim. Wszyscy zostali stłoczeni w poczekalni apartamentów i zrewidowani. Doszło do jakiejś ostrej wymiany zdań między dwoma odłamami Irańczyków i Sullivan domyślił się, że ludzie ajatollaha wysłali odsiecz – przypuszczalnie w odpowiedzi na telefony Charliego Naasa i attache wojskowego – i oswobodziciele dotarli na pierwsze piętro równocześnie z atakującymi.

Nagle za oknem padł strzał. Wszyscy Amerykanie rzucili się na podłogę. Jeden z Irańczyków myślał chyba, że strzał pochodzi z wewnątrz i wściekle skierował swego AK – 47 w plątaninę ciał na podłodze.

– To było na zewnątrz! To było na zewnątrz! – wrzasnął w farsi Rosen.

W tym momencie Sullivan zorientował się, że leży obok dwóch dziennikarzy, których przedtem widział w swoim sekretariacie.

– Mam nadzieję, że dokładnie to wszystko notujecie – powiedział. W końcu zostali wyprowadzeni na podwórze, gdzie Ibrahim Jazdi, nowy wicepremier ajatollaha, przepraszał Sullivana za ten atak. Jazdi dał mu też, jako osobistą eskortę, grupę studentów, która miała być odtąd odpowiedzialna za jego bezpieczeństwo. Przywódca grupy wyjaśnił Sullivanowi, że są dobrze przygotowani do tego, aby go chronić. Doskonale znali rozkład zajęć ambasadora i jego samego, ponieważ do niedawna mieli za zadanie zamordować go.

* * *

Późnym południem zadzwoniła ze szpitala Cathy Gallagher. Dostała jakieś środki, które przynajmniej chwilowo pomogły i chciała wrócić do męża i innych w domu Lou Goelza. Joe Poche nie chciał, aby ktoś jeszcze z grupy wychodził, zależało mu też na tym, aby Irańczycy nie znali ich kryjówki. Zadzwonił więc do Gholama i poprosił go o zabranie Cathy ze szpitala oraz podrzucenie na róg ulicy, gdzie wyjdzie po nią mąż.

Przyjechała wieczorem, o jakiejś wpół do ósmej. Czuła się lepiej, ale Gholam, podwożąc ją, przekazał straszną wiadomość.

– Ostrzelali wczoraj nasze pokoje hotelowe – opowiadała Cathy. – Gholam poszedł do Hyatta zapłacić rachunek EDS i zabrać bagaże, które zostawili. Pokoje były zdemolowane, bagaże pocięte na strzępy, a wszędzie widniały dziury po kulach.

– Tylko nasze pokoje? – zapytał Howell.

– Tak.

– Czy dowiedział się, jak to się stało?

– Gdy Gholam poszedł zapłacić rachunek, dyrektor hotelu zapytał: „Kim, do diabła, byli ci ludzie? CIA?”

Najwyraźniej w poniedziałek rano, wkrótce po tym, jak ludzie EDS opuścili hotel, zajęli go rebelianci. Sterroryzowali wszystkich Amerykanów, żądając ich paszportów i pokazywali zdjęcia dwóch mężczyzn, których szukali. Ani dyrektor jednak, ani nikt inny nie rozpoznał osób na zdjęciach.

Howell zastanawiał się, co rebeliantów tak rozwścieczyło, że aż zniszczyli pokoje. Być może dobrze zaopatrzony bar Gaydena obraził ich muzułmańskie uczucia. W walizce Gaydena był też dyktafon, kilka mikrofonów z przyssawkami do podsłuchiwania rozmów telefonicznych oraz dziecięcy zestaw krótkofalówek. Rebelianci mogli uznać to za wyposażenie agentów CIA.

Przez cały dzień, za pośrednictwem służącego Goelza, który wydzwaniał po znajomych, dochodziły do Howella i Grupy „Czystych” niejasne, alarmujące doniesienia na temat tego, co działo się w ambasadzie. Sam Goelz powrócił, gdy inni jedli obiad. Po paru głębszych nie widać było, aby wiele ucierpiał na tym, że spędził sporo czasu leżąc w korytarzu na swym opasłym brzuchu. Nazajutrz wrócił do biura, a wieczorem przyszedł do domu z dobrą nowiną – loty ewakuacyjne zaczną się w sobotę, a Grupa „Czystych” poleci pierwszym z nich.