– Jak pan myśli? – spytał półgłosem Coburn Simonsa. – Powinniśmy tu zostać na noc, czy jechać dalej?
– Wątpię, czy mamy jakiś wybór – odparł Simons. – Nazywając nas „gośćmi” był po prostu grzeczny.
– Teraz pojedziemy na obiad – oznajmił tłumacz, gdy wypili herbatę. Wstali i włożyli buty. Gdy wychodzili do samochodów, Coburn zauważył, że Gayden utyka.
– Coś ci się stało w nogę? – spytał.
– Nie tak głośno – zasyczał Gayden. – Mam wszystkie pieniądze upchane w czubkach butów i piją mnie stopy. Coburn zaśmiał się.
Wsiedli do samochodów i ruszyli, ciągle w towarzystwie kurdyjskich strażników oraz tłumacza. Gayden ukradkiem poluzował buty i ułożył lepiej pieniądze. Zajechali na stację benzynową.
– Gdyby nie mieli zamiaru nas puścić, raczej nie dawaliby nam zatankować, nie? – mruknął Gayden.
Coburn wzruszył ramionami.
Pojechali do miejscowej restauracji. Gdy ludzie EDS zajęli miejsca za stołami, strażnicy obsiedli ich, odcinając w ten sposób od ludzi z miasta.
Włączony był telewizor i właśnie przemawiał Chomeini.
„Jezu, czy ten facet musiał dojść do władzy akurat teraz, gdy mamy kłopoty?” – pomyślał Paul.
Po chwili tłumacz powiedział im, że ajatollah prosił, aby nie naprzykrzano się Amerykanom i pozwolono im, całym i zdrowym, opuścić Iran. Paul odetchnął z ulgą.
Podano im chella kebab – mięso jagnięcia z ryżem. Strażnicy, położywszy karabiny obok talerzy, jedli z apetytem.
Keane Taylor zjadł trochę ryżu i odłożył łyżkę. Bolała go głowa – prowadził na zmianę z Rashidem i czuł się, jakby przez cały dzień miał słońce w oczy. Był też niespokojny, bo przyszło mu do głowy, że Bolourian może w nocy zadzwonić do Teheranu, aby wybadać sprawę EDS. Strażnicy cały czas gestami namawiali go do jedzenia, ale Keane siedział i popijał tylko Coca – Colę.
Coburn też nie był głodny. Przypomniało mu się, że miał zadzwonić do Gholama. Było już późno – w Dallas musieli się mocno denerwować. Ale co powinien powiedzieć Gholamowi – że wszystko w porządku czy też, że mają kłopoty?
Po posiłku wywiązała się krótka dyskusja co do uiszczenia rachunku. Rashid twierdził, chcą to zrobić strażnicy. Amerykanie za nic nie chcieli nikogo urazić propozycją zapłacenia, skoro mieli być gośćmi, z drugiej jednak strony chętnie zjednaliby sobie tych ludzi. W końcu Keane Taylor zapłacił za wszystkich.
– Bardzo chciałbym zadzwonić do Teheranu, aby przekazać naszym ludziom, że wszystko z nami w porządku – zagadnął tłumacza Coburn, gdy wychodzili.
– OK – odparł młodzieniec.
Pojechali na pocztę. Coburn i tłumacz weszli do środka. Tłum ludzi czekał, żeby skorzystać z trzech czy czterech automatów telefonicznych.
– Wszystkie linie do Teheranu są zajęte. Bardzo trudno uzyskać połączenie – powiedział tłumacz, porozmawiawszy chwilę z kimś z pracowników.
– Czy moglibyśmy wrócić później?
– W porządku.
Wyjechali z pogrążonego w ciemnościach miasta. Po kilku minutach zatrzymali się przed jakąś bramą. W świetle księżyca widać było odległe zarysy czegoś, co mogło być zaporą wodną. Długo trwało, zanim znalazły się klucze od bramy i wjechali do środka. Znaleźli się w małym parku, otaczającym nowoczesny, bogato zdobiony, piętrowy budynek z białego granitu.
– To jeden z pałaców szacha – wyjaśnił tłumacz. – Był w nim tylko raz, podczas otwarcia elektrowni. Dzisiaj my z niego skorzystamy.
Weszli do środka. Było przyjemnie ciepło.
– Ogrzewanie działa od trzech lat, na wypadek, gdyby szach zapragnął wpaść tu na chwilę – oznajmił z oburzeniem w głosie tłumacz.
Poszli na piętro obejrzeć kwaterę. Były tam wspaniałe, królewskie apartamenty z ogromną, fantazyjnie urządzoną łazienką, a dalej wzdłuż korytarza mniejsze pokoje, każdy z dwoma pojedynczymi łóżkami i łazienką, prawdopodobnie dla straży osobistej szacha. Pod każdym łóżkiem stała para pantofli.
Amerykanie zajęli pokoje straży, a powstańcy kurdyjscy rozgościli się w apartamentach szacha. Jeden z nich postanowił wziąć kąpiel – Amerykanie słyszeli, jak chlapał na wszystkie strony, pogwizdywał i pokrzykiwał z uciechy. Po jakimś czasie wyszedł. Był największy i najbardziej krzepki ze wszystkich i włożył na siebie jeden z wytwornych płaszczy kąpielowych szacha. Przeparadował wzdłuż korytarza, a jego koledzy pokładali się ze śmiechu. Podszedł do Gaydena.
– Skończony dżentelmen – powiedział po angielsku, z silnym akcentem.
Gayden nie wytrzymał i parsknął śmiechem.
– Jaki jest plan na jutro? – spytał Coburn Simonsa.
– Chcą odeskortować nas do Rezaiyeh i przekazać tamtejszemu wodzowi – odparł Simons. – Lepiej będzie dla nas pozostać z nimi, na wypadek, gdybyśmy napotkali jeszcze jakieś blokady. A kiedy dojedziemy do Rezaiyeh, może uda nam się namówić ich, aby zabrali nas do domu profesora zamiast do wodza.
– W porządku – zgodził się Coburn. Rashid wyglądał na zmartwionego.
– To są źli ludzie – wyszeptał. – Nie ufajcie im. Musimy się stąd wydostać. Coburn nie był pewien, czy ufa Kurdom, ale był całkowicie przekonany, że gdyby Amerykanie próbowali teraz wyjechać, narobiliby sobie kłopotów. Zauważył, że jeden ze strażników ma karabin typu G3.
– Hej, to naprawdę ładna broń – rzucił. Strażnik chyba zrozumiał i uśmiechnął się.
– Nigdy przedtem takiego nie widziałem – ciągnął Coburn. – Jak się go ładuje?
– Ładować… tak – powiedział strażnik, pokazując.
Usiedli. Strażnik objaśnił mu zasadę działania karabinu. Pomagając sobie gestami, mówił po angielsku wystarczająco, by można go było zrozumieć.
W pewnej chwili Coburn zdał sobie sprawę, że to on trzyma broń. Powoli się odprężał.
Inni chcieli wziąć prysznic, ale Gayden, który wszedł pierwszy, zużył całą ciepłą wodę. Paul mimo to wykąpał się. Przyzwyczaił się ostatnio do zimnych pryszniców.
Tłumacz opowiedział im trochę o sobie. Studiował w Europie i był w domu na wakacjach, gdy złapała go rewolucja i uniemożliwiła powrót na uniwersytet – stąd właśnie wiedział, że lotnisko jest zamknięte.
– Czy możemy jeszcze raz spróbować zadzwonić? – spytał go Coburn o północy.
– Oczywiście – odparł.
Pod eskortą jednego ze strażników wrócili do miasta, na pocztę. Była jeszcze otwarta, ale połączenia z Teheranem nie otrzymali. Coburn czekał do drugiej w nocy, po czym zrezygnował. Gdy wrócili do pałacu przy zaporze, wszyscy byli już pogrążeni w głębokim śnie.
Coburn położył się.
Wciąż żyli, pocieszał się, a to już dużo. Nikt nie wiedział, co ich jeszcze czekało przed granicą. Jutro jednak będzie dosyć czasu, aby się o to martwić.
Rozdział dwunasty
– Obudź się, Coburn! Dalej, jedziemy!
Chropowaty głos Simonsa wdarł się w sen Coburna. Otworzył oczy, myśląc:
„Gdzie jestem?”
W pałacu szacha w Mahabadzie. Niech to diabli.
Wstał.
Simons szykował całą grupę do drogi, ale nie było nawet śladu strażników. Widocznie wszyscy jeszcze spali. Amerykanie narobili sporo hałasu i w końcu Kurdowie wyłonili się z królewskich apartamentów.
– Powiedz im, że musimy jechać, śpieszy nam się, przyjaciele czekają na nas na granicy – polecił Rashidowi Simons.
Rashid przetłumaczył.
– Musimy poczekać – odezwał się po chwili. Simonsowi nie podobało się to.
– Na co?
– Oni wszyscy chcą się wykąpać.
– Nie widzę potrzeby pośpiechu – odezwał się Keane Taylor. – Większość z nich nie kąpała się co najmniej od roku, chyba jeden dzień ich nie zbawi.