Выбрать главу

Thomas S. Disch

Na skrzydłach pieśni

Dla Charlesa Naylora

CZĘŚĆ I

1

Kiedy Daniel Weinreb miał pięć lat, jego matka zniknęła. Chociaż, tak jak jego ojciec, postanowił potraktować to jako osobisty afront, wkrótce zaczął woleć życie, jakie prowadzili bez niej. Była płaczliwą dziewczyną, ze skłonnością do długich, chaotycznych mów i okresów tłumionej nienawiści do ojca Daniela, której część zawsze przenosiła się na chłopca. Miała szesnaście lat, kiedy wyszła za mąż, a dwadzieścia jeden, kiedy przepadła ze swoimi dwiema walizkami, zestawem muzycznym i srebrem stołowym w ośmioosobowym serwisie, które było ich prezentem ślubnym od babki jej męża, Adah Weinreb.

Kiedy postępowanie upadłościowe rodzinnej praktyki stomatologicznej dobiegło końca, ojciec Daniela, Abraham Weinreb, doktor chirurgii szczękowej, wraz z synem przeniósł się do odległego o tysiąc mil miasteczka Amesville w Iowa, by objąć posadę po zmarłym niedawno dentyście. W ich mieszkaniu nad przychodnią Daniel miał własny pokój, a nie tylko kanapę, która po rozłożeniu stawała się łóżkiem. Były tam tylne podwórka i ulice do zabawy, drzewa do wdrapywania się i góry śniegu przez całą zimę. W Amesville dzieci wydawały się ważniejsze i było ich więcej. Poza śniadaniem większość posiłków jadł w wielkiej stołówce w śródmieściu i były one o wiele lepsze niż te gotowane przez jego matkę. Prawie pod każdym względem było to lepsze życie.

Niemniej jednak, kiedy był rozzłoszczony albo nudził się, albo leżał chory w łóżku z przeziębieniem, mówił sobie, że mu jej brakuje. Wydawało się potworne to, że on, który z takim powodzeniem wkradał się w łaski matek swoich kolegów, nie ma własnej matki. Czuł się inny od pozostałych. Ale nawet to miało swoją pozytywną stronę: inność mogła być wyższością. Czasami tak się zdawało. Nieobecność jego matki nie była bowiem konkretnym brakiem po śmierci, ale tajemnicą, nad którą Daniel zawsze się zastanawiał. Istniał niezaprzeczalny prestiż w byciu synem tajemnicy i byciu uwikłanym w tak wysoce dramatyczną sytuację. Nieobecna Milly Weinreb stała się dla Daniela symbolem wszystkich szerszych możliwości świata poza Amesville, które nawet w wieku lat sześciu, a potem siedmiu wydawało się znacznie mniejsze od wielkiego miasta, w jakim przedtem mieszkał.

Znał niejasno powód jej odejścia. A przynajmniej powód, który jego ojciec podał Babci Weinreb przez telefon w dniu, kiedy się to stało. Otóż chciała nauczyć się latać. Latanie było złe, ale wielu ludzi i tak to robiło. Jednak nie Abraham Weinreb, i nikt też z pozostałych ludzi w Amesville, ponieważ tutaj, w Iowa, było to niezgodne z prawem i ludzie martwili się tym jako częścią ogólnego upadku kraju.

Choć niewątpliwie było to złe, Daniel lubił wyobrażać sobie, jak jego matka, skurczona do rozmiaru zaledwie palca u ręki dorosłego, leci przez rozległy obszar zaśnieżonych pól, nad którym on przeleciał w samolocie: leci na malutkich, złotych, furkoczących skrzydłach (w rodzinnym Nowym Jorku widział w telewizji, jak wyglądają wróżki, chociaż oczywiście była to wizja artysty); leci aż do Iowa tylko po to, żeby potajemnie go odwiedzić.

Bawił się, na przykład, swoim zestawem Mały Konstruktor, a potem czuł impuls, żeby wyłączyć wentylatory we wszystkich trzech pokojach i otworzyć kanał dymowy komina. Wyobrażał sobie, jak matka siedzi na okopconych cegłach na jego czubku, czekając przez wiele godzin, aż on wpuści ją do domu, a potem w końcu leci w dół przez otwarty kanał i fruwa tu i tam. Siedziałaby i patrzyła na niego, gdyby się bawił, dumna i jednocześnie zasmucona, ponieważ nie byłoby sposobu, żeby mogła rozmawiać z nim albo choćby dać mu znać, że istnieje. Może mogłaby zabrać ze sobą w odwiedziny także swoich przyjaciół-wróżki… małą ich trupę, usadowioną na półkach z książkami i roślinach wiszących albo zbitą jak ćmy wokół elektrycznej żarówki.

I może były tam. Może nie było to całkowicie wytworem wyobraźni, skoro wróżki są niewidzialne. Ale jeśli tam były, to postępował źle, ponieważ ludzie nie powinni wpuszczać wróżek do swoich domów. A więc uznał, że to tylko on sam wymyśla tę historyjkę w swoim umyśle.

Kiedy Daniel Weinreb miał dziewięć lat, jego matka pojawiła się ponownie. Rozsądnie najpierw zatelefonowała, a ponieważ była to sobota, kiedy młoda sekretarka miała wolne i to Daniel obsługiwał łącznicę, on pierwszy z nią porozmawiał.

Odebrał telefon w taki sposób jak zawsze, mówiąc: „Dzień dobry, tu Grupa Sztuk Medycznych w Amesville”.

Telefonistka powiedziała, że jest rozmowa na koszt abonenta z Nowego Jorku dla Abrahama Weinreba.

— Przykro mi — wyrecytował Daniel — ale on nie może teraz podejść do telefonu. Ma pacjenta. Czy mogę przyjąć wiadomość?

Telefonistka naradziła się z innym głosem, który Daniel ledwo słyszał, takim jak ten na płycie, kiedy głośniki są wyłączone i ktoś inny słucha jej za pomocą słuchawek.

Kiedy telefonistka zapytała go, kim jest, jakoś wiedział, że to pewnie jego matka dzwoni. Odpowiedział, że jest synem Abrahama Weinreba. Nastąpiła kolejna, krótsza narada, po której telefonistka zapytała, czy on przyjmie rozmowę.

Powiedział, że tak.

— Danny? Danny, czy to ty, kochanie? — odezwał się głos, bardziej jękliwy niż u telefonistki.

Miał ochotę zauważyć, że nikt nigdy nie mówi na niego Danny, ale to wydawało się nieprzyjazne. Ograniczył się do wymijającego „uhm”.

— Tu twoja mama, Danny.

— Och. Mama. Cześć. — Nic nie odpowiedziała. Całkowicie zostawiła to jemu. — Jak się masz?

Zaśmiała się i miał wrażenie, że obniżyło to jej głos.

— Och, mogłoby być gorzej. — Zamilkła na chwilę i dodała: — Ale nie o wiele gorzej. Gdzie jest twój ojciec, Danny? Czy mogę z nim porozmawiać?

— Robi plombę.

— Czy wie, że dzwonię?

— Nie, jeszcze nie.

— A mógłbyś mu powiedzieć? Powiedz mu, że Milly dzwoni z Nowego Jorku.

Zważył to imię na języku: — Milly.

— Zgadza się. Milly. Skrót od… czy wiesz?

Pomyślał.

— Millicent?

— Na Boga Wszechmogącego, nie. Mildred — czy nie jest to wystarczająco kiepskie? Czy on nigdy o mnie nie mówi?

Nie próbował uchylić się od odpowiedzi. Po prostu jego własne pytanie wydawało się o wiele ważniejsze:

— Przyjedziesz tutaj?

— Nie wiem. To zależy po pierwsze od tego, czy Abe przyśle mi pieniądze. A ty chcesz, żebym przyjechała?

Chociaż nie był tego pewien, wydawało się, że powinien powiedzieć: „tak, chcę”. Ale zawahał się, zauważalnie, a więc większość zasługi za powiedzenie właściwej rzeczy przepadła. Matka wiedziała, że robi to z grzeczności.

— Danny, może pójdziesz mu powiedzieć, że dzwonię.

— Jej głos znów był jękliwy.

Daniel posłuchał jej. Jak przewidywał, ojca zirytowało jego pojawienie się w drzwiach. Przez chwilę po prostu tam stał. Nie chciał mówić, kto dzwoni, głośno przy pacjentce na fotelu, grubej farmerce, której ojciec zakładał koronę na lewej górnej czwórce. Powiedział:

— Jest telefon z Nowego Jorku.

Ojciec nadal piorunował go wzrokiem. Czy rozumiał?

— Kobieta — dodał znacząco Daniel. — Dzwoni na koszt abonenta.

— Wiesz, że nie wolno mi przerywać, Danielu. Powiedz, żeby poczekała.

Wrócił do łącznicy. Telefonował ktoś następny. Szybko wybrał „Czekaj” dla tego połączenia, a potem poinformował matkę: