Nie trzeba było nawet nocy snu z jej standardowym koszmarem, by nastrój Daniela się poprawił. W chwili gaszenia świateł patrzył już na małe okropności i utrapienia swojego więzienia z perspektywy normalnego, praktycznego stanu psychicznego, w którym najbliższe otoczenie osoby, jakiekolwiek, jest widziane po prostu jako rzeczywistość.
Wcześniej rozegrał partię szachów ze swoim przyjacielem Bobem Lundgrenem — nieszczególnie dobrą partię, ale nie gorszą niż zwykle. Potem wkręcił się do rozmowy między Barbarą Steiner i niektórymi z pozostałych starszych więźniów na temat polityki. Ich dyskusja była na swój sposób tak bardzo poza zasięgiem jego umysłu jak szachy z Bobem Lundgrenem, przynajmniej jeśli chodziło o zdolność do współuczestnictwa. Burzyli jego najbardziej podstawowe założenia, ale było to rozkoszne burzenie, i Barbara Steiner, która miała z nich wszystkich najbystrzejszy umysł i najostrzejszy język, wydawała się wiedzieć, jak duże wrażenie robi na Danielu, i czerpać przyjemność z prowadzenia go od jednej niewymownej herezji do następnej. Daniel nie zastanawiał się, czy sam rzeczywiście zgadza się z którąkolwiek z jej wypowiedzi. Po prostu porwało go podekscytowanie widza, tak jak przyjemność sprawiało mu oglądanie bójki albo słuchanie historyjek. To był sport, a on był jego fanem.
Ale to muzyka robiła na nim największe (choć najmniej zrozumiałe) wrażenie. Była tam wieczór po wieczorze. Nie taka, jaką sobie kiedykolwiek wcześniej wyobrażał. Nie była to muzyka, która mogła zostać nazwana, jak na lekcji pani Boismortier, kiedy mogłeś poprosić o twoją ulubioną piosenkę, na przykład o Santa Lucię albo Starego czarnego Joe, i klasa to śpiewała, i było to wciąż rozpoznawalne, zakrzepnięte w na zawsze ustalonym kształcie. Tutaj istniały zwykle melodie, tak, ale stale zmieniały kierunek, rozpadały się w same surowe rzędy nut, którym nadal jakoś udawało się być muzyką. Nie pojmował, w jaki sposób, a czasami także dlaczego. A chyba szczególnie wtedy, kiedy trzech więźniów, których powszechnie uważano za najlepszych muzyków, zbierało się, żeby grać. Potem, chociaż mógł być oczarowany na początku, nieuchronnie ich muzyka oddalała się gdzieś, gdzie nie mógł za nią nadążyć. Było tak, jakby miał trzy lata i próbował słuchać uważnie rozmowy dorosłych. Ale wydawało się, że istnieje wyraźna różnica między językiem muzyki i językiem słów: nie wyglądało na to, by w języku muzyki można było kłamać.
Parę dni później, gdy odrzucił już możliwość, że kiedyś ją zobaczy, dotarła książka, którą pani Boismortier przesłała mu za pośrednictwem ojca. Przeszła przez cenzurę stosunkowo nietknięta, tylko pod koniec wycięto kilka stron. Przód okładki przedstawiał ujmującego Jezusa w koronie cierniowej, trzymającego przed sobą hamburgera. Krople krwi Jezusa i krople keczupu z burgera mieszały się w szkarłatnej kałuży, z której słowa tytułu wyrastały jak małe, zielonkawożółte wyspy: Jack Van Dyke, Produktem jest Bóg. Wydrukowano pochwały kilku nieznanych gwiazd show-biznesu i z „Wall Street Journal”, który nazwał wielebnego Van Dyke`a „ponurym pastorem” i stwierdził, że jego teologia jest „najnowszą innowacją w odwiecznej prawdzie. Istną bombą”. Był głową kościoła Marble Collegiate w Nowym Jorku.
Chociaż temat stanowiła religia, dziedzina, co do której Daniel nigdy nie przypuszczał, że może się nią zainteresować, cieszył się, że dostał ten prezent. W przepełnionych salach sypialnych Spirit Lake książka, dowolna książka, była azylem, największym możliwym zbliżeniem się do prywatności. Poza tym pani Boismortier wcześniej miała dosyć wysoką przeciętną celności, więc może ten „Produkt Boga” okaże się naprawdę ciekawy. Okładka była dosyć szokująca. W każdym razie, jaką miała konkurencję? Dwie Biblie w opłakanym stanie i sterta nieczytanych (bo nienadających się do czytania) traktatów Sług Bożych o niegodziwości, skrusze i o tym, że cierpienie jest powodem do radości, kiedy już odnajdziesz Chrystusa. Tylko więźniowie z rozpaczliwie długimi wyrokami, piętnastu albo dwudziestu lat, w ogóle udawali, że traktują cokolwiek z tego poważnie. Teoretycznie istniały większe szanse na uzyskanie zwolnienia warunkowego, jeśli potrafiłeś przekonać władze, że jesteś prawdziwie wierzący. Nie trzeba dodawać, że to nigdy nie pomagało: ta nadzieja stanowiła część kary.
Było jasne już od pierwszej strony, że Van Dyke nie jest żadnym Sługą Bożym, chociaż kim dokładnie był, Daniel nie bardzo potrafił powiedzieć. Prawie wydawało się, że ateistą, sądząc z pewnych rzeczy, które głosił. Jak ta, ze „Wstępnego postscriptum”, zanim nawet się rozgrzał: „Często zgłaszano zarzut — czynili to zarówno wielbiciele tej książki, jak i jej krytycy — że mówię o Bogu Wszechmogącym, jakby był On jedynie jakąś wyjątkowo pomysłową ideą, na którą wpadłem, jak nowe twierdzenie w geometrii albo scenariusz oryginalnego baletu. W wielkiej mierze muszę przyznać, że tak jest, ale mnie to nie martwi i jestem pewien, że nie martwi to Boga. W jakikolwiek sposób może On interesować się ludzkim losem, z całą pewnością jest obojętny na ludzkie spory”. Albo to, z tego samego postscriptum: „Najwyższy nie ma zupełnie nic przeciwko temu, żeby rozumiano go jako iluzję, ponieważ nasze wątpliwości tylko czynią naszą ufność do Niego odpowiednio smaczniejszą na Jego języku. Jest on, musimy pamiętać, Królem Królów, i podziela powszechne perwersyjne upodobanie królów do widoków korzenia się ich poddanych. Wątpcie w Niego, proszę bardzo, mówię, kiedy rozmawiam z wątpiącymi, ale nie zaniedbujcie z tego powodu czczenia Go”.
To była religia? Wydawało się to prawie rzeczą przeciwną, burleską, ale pani Boismortier (dobra episkopalianka) przysłała mu tę książkę, a ktoś w hierarchii więzienia, może nawet naczelnik Shiel, przekazał mu ją, i miliony ludzi, według okładki, potrafiły traktować pastora Van Dyke`a poważnie.
Pomijając powagę, Daniel był oczarowany tą książką. Po długim, pełnym kurzu dniu obrywania kolb kukurydzy wracał do jej paradoksów i myślowych pętli z uczuciem zanurzania się w wodzie sodowej. Wystarczyło kilka akapitów, by czuł mrowienie w całym mózgu i mógł znów myśleć — w którym to momencie odkładał książkę na jej miejsce w swoim materacu z plew i słomy.
Rozdział pierwszy mniej więcej wyjaśniał krzykliwą okładkę książki, a także jej tytuł. Opowiadał o grupie ludzi, którzy zakładają sieć restauracji fast food o nazwie Super-King. Sieć prowadzona jest nie dla zysku, ale by dać każdemu coś naprawdę dobrego — hamburgery Super-King i Super-King Colę, które, według wielkiej kampanii reklamowej sieci, mają sprawić, że będziesz żył wiecznie i zawsze będziesz szczęśliwy, jeśli będziesz jadł ich dość. Od nikogo w rzeczywistości nie oczekuje się wiary w te reklamy, ale sieć i tak ma ogromne powodzenie. Zamieszczone były tam wykresy i wyniki sprzedaży ilustrujące jej rozwój w całym kraju i na całym świecie. Oczywiście prawdziwym produktem, który sprzedawali ludzie z Super-Kinga, nie były hamburgery tylko idea — idea Jezusa, Superkróla. Wszystkie produkty, twierdził Van Dyke, są tylko ideami, a najbardziej oszałamiająca idea to idea Jezusa, który jest zarazem Bogiem i zwykłym człowiekiem, a więc zupełną niemożliwością. Zatem, ponieważ stanowił On najlepszy możliwy interes, wszyscy powinni kupować ten produkt i zasadniczo to właśnie się działo przez ostatnie dwa tysiące lat — rozkwit chrześcijaństwa był taki sam jak sukces sieci Super-King.