W połowie października nastąpiły dwa tygodnie, kiedy tempo prac spadło. Nie zostało dość roboty na farmach, by opłacało się zużywać benzynę na jazdę do Spirit Lake i przywiezienie brygady. Daniela ciekawiło, czy więźniowie naprawdę są tak zadowoleni z próżnowania w kompleksie, jak mówili. Bez pracy dni rozciągały się w Sahary pustki, podszyte pewnością, że coś o wiele gorszego czeka w przyszłości.
Kiedy stworzono nowe, zimowe harmonogramy pracy, Daniel stwierdził, że został przydzielony do pobliskiej „Stacji Doświadczalnej 78” Consolidated Food Systems, która nie była w rzeczywistości wcale taka doświadczalna, jako że stała produkcja szła tam od dwudziestu lat. Dział PR firmy po prostu nigdy nie znalazł bardziej atrakcyjnego sposobu opisania tej strony jej działalności, a mianowicie hodowli specjalnie zmutowanej odmiany termita, która była używana jako dodatek w różnych sztucznie wzbogaconych produktach mięsnych i serowych. Owady hodowane na Stacji 78, we wszystkich swoich miliardach, stanowiły prawie tak ekonomiczne źródło białka jak soja, ponieważ można je było doprowadzić w tych labiryntowych podziemnych bunkrach do zadziwiająco pokaźnych rozmiarów bez żadnego innego źródła pożywienia poza czarną, szlamowatą papką, produkowaną prawie bez kosztów przez różne zakłady oczyszczania miast. Zwykły cykl rozwojowy termitów został uproszczony i dostosowany do technik linii montażowej, tak zautomatyzowanych, że o ile nie było awarii, pracownicy nie musieli wchodzić do samych tuneli. Praca Daniela w stacji polegała na pilnowaniu rzędu czterokilolitrowych kadzi, w których owady gotowano i mieszano z różnymi chemikaliami, w trakcie czego zmieniały się z grudkowatego ciemnoszarego kompostu w gładkie masło o barwie soku pomarańczowego. Obie te postacie wciąż jeszcze były toksyczne, a więc jeśli chodziło o białko, nie miał żadnej dodatkowej korzyści z pracy tutaj. Zajęcie to uważano jednak za dość atrakcyjne, ponieważ obejmowało bardzo niewiele prawdziwej pracy, a temperatura na stacji wynosiła niezmiennie 28°C. Przez osiem godzin dziennie miałeś zagwarantowany poziom ciepła i dobrego samopoczucia, który był w rzeczywistości nielegalny w niektórych częściach kraju.
Ale i tak Daniel wolałby wykonywać dowolną inną pracę. Nigdy wcześniej nie miał żadnych skrupułów co do sztucznie wzbogaconej żywności, nie było też wielkiego podobieństwa między jego wyobrażeniami o tym, co żyje w tunelach, a tym, co widział w kadziach, ale mimo to nie potrafił przezwyciężyć ciągłych wyrzutów sumienia. Czasami żywemu termitowi, albo całemu małemu ich rojowi, udawało się przedostać za ugniatarki i do obszaru, gdzie pracował Daniel, i za każdym razem było tak, jakby przestawiono przełącznik, który zmieniał rzeczywistość w koszmar. Nikt z pozostałych więźniów nie miał tak delikatnego żołądka, było to irracjonalne, ale nie mógł nic na to poradzić. Musiał gonić uwolnione owady, nie pozwalać, aby dostawały się do masła w kadziach. Były ślepe i ich skrzydła nie nadawały się do długotrwałego lotu, przez co łatwo mógł je trzepnąć, ale to tylko go przygnębiało, bo tak bezładnie odbijały się od różnych rzeczy i zderzały z nimi. Nic nie mogły zrobić i nie miały gdzie lecieć, ponieważ nie mogły rozmnażać się płciowo, a na zewnątrz tuneli stacji nie było niczego, co mogłyby strawić. Ich jedyny cel w życiu stanowiło urośnięcie do pewnych rozmiarów, a potem roztarcie na papkę — ale wymknęły się. Danielowi wydawało się, że to samo stało się z nim.
Po nadejściu zimy sytuacja stale się pogarszała, tydzień po tygodniu. Pracując w stacji, Daniel widział coraz mniej prawdziwego światła dziennego, ale nie różniło się to tak bardzo od chodzenia do szkoły w ciągu najciemniejszych miesięcy roku. Najgorsze było w tym zimno. Sypialnie były tak nieszczelne, że od połowy listopada z trudem udawało się zasnąć. Daniel spał z dwoma starszymi mężczyznami, pracującymi na tej samej zmianie w Stacji 78, ponieważ ludzie na ogół nie lubili zapachu owadów, który, jak wszyscy przysięgali, czuli od nich. Jeden z mężczyzn miał problem z pęcherzem i moczył czasami łóżko, gdy spał. Dziwne było, że z dorosłymi mężczyznami dzieje się tutaj to samo, co działo się z bliźniaczkami podczas kryzysu z rurociągiem.
Zaczął mieć kłopoty z trawieniem. Chociaż był głodny przez cały czas, coś stało się z jego kwasami żołądkowymi, tak że stale czuł się bliski wymiotów. Inni ludzie mieli ten sam problem i winili za to big maki, które strażnicy dostarczali do sypialni na wpół zamarznięte. Sam Daniel sądził, że jest to kwestia psychologiczna i wiąże się z jego pracą w stacji. Bez względu na powód, w efekcie zawsze był w niezgodzie ze swoim ciałem, zziębniętym, słabym, dotkniętym przez mdłości i partaczącym najprostsze zadania, takie jak przekręcenie gałki u drzwi albo wydmuchanie nosa. I cuchnęło, nie tylko w kroczu i pod pachami, ale na wskroś. Zaczął nienawidzić samego siebie. To znaczy nienawidzić ciała, do którego był przyczepiony. Równie mocno nienawidził pozostałych więźniów, bo wszyscy oni znajdowali się w mniej więcej takim samym stanie rozpadu. Nienawidził tych sypialni, i stacji, i zamarzniętej ziemi w kompleksie, i chmur, które wisiały nisko na niebie z ciężarem zimy w środku, czekając, by spaść.
Każdego wieczoru miały miejsce bójki, większość z nich w sypialniach. Monitorzy, jeśli patrzyli, rzadko interweniowali. Prawdopodobnie sprawiało im to taką samą przyjemność jak więźniom — było rozrywką, przerwą w monotonii, oznaką życia.
Problem stanowił czas: jak przebrnąć przez ponure godziny w pracy, jeszcze bardziej ponure godziny w sypialni? Nie mówiąc już o dniach i tygodniach. To zegar, a nie kalendarz go miażdżył. O czym myśleć w tych godzinach? W jakim kierunku? Barbara Steiner powiedziała, że jedynymi zasobami są zasoby wewnętrzne i że dopóki możesz mieć własne myśli, masz tyle wolności, ile jej istnieje. Nawet gdyby Daniel potrafił w to uwierzyć, niewiele by mu to dało. Myśli muszą być o czymś, muszą dokądś zmierzać. Jego myśli były tylko pętlami taśmy, bezowocnymi powtórzeniami. Próbował celowo śnić na jawie o przeszłości, ponieważ wielu spośród więźniów zaręczało, że pamięć jest prawdziwym Disneylandem, gdzie można spędzać całe dnie, wędrując od jednego widowiska do drugiego. Nie dla Daniela: jego pamięć była jak pudełko cudzych zdjęć. Wpatrywał się w każdy zastygły moment po kolei, ale żaden z nich nie ożywał, by poprowadzić go w głąb żyjącej przeszłości.
Z przyszłością nie było ani trochę lepiej. Aby przyszłość wydawała się interesująca, twoje pragnienia, albo twoje obawy, muszą mieć tam dom. Wszelka przyszłość po powrocie do Amesville, jaką Daniel mógł przewidzieć, robiła jednak wrażenie bardziej komfortowej postaci więzienia, której nie mógł ani pragnąć, ani się lękać. Problem, co zrobi ze swoim życiem, był z nim od tylu lat, ile pamiętał, ale nigdy nie wydawał się naglący. Wręcz przeciwnie: Daniel zawsze czuł pogardę dla tych z jego szkolnych kolegów, którzy już znaleźli świeży trop „kariery”. Nawet teraz to słowo, czy też jego implikacje, zdawały się żałosne. Daniel wiedział, że nie chce niczego, co można by nazwać karierą, ale wydawało się to niebezpiecznie bliskie brakowi chęci posiadania przyszłości. A kiedy ludzie przestawali mieć wyobrażenie o swojej przyszłości po Spirit Lake, nabierali skłonności do pójścia na całość. Daniel nie chciał pójść na całość, ale nie wiedział, czego się chwycić.
Taki był jego nastrój, kiedy zaczął czytać Biblię. Udawało mu się dzięki niej zabijać czas, ale poza tym okazała się rozczarowaniem. Historie rzadko dorównywały przeciętnemu opowiadaniu o duchach, a język, którym je przedstawiono, chociaż miejscami poetycki, był zwykle po prostu przestarzały i niejasny. Długie odcinki tekstu w ogóle nie miały sensu. Listy apostolskie świętego Pawła były pod tym względem szczególnie irytujące. Jak miał rozumieć coś takiego: „Strzeżcie się psów, strzeżcie się złych pracowników, strzeżcie się okaleczeńców! My bowiem jesteśmy prawdziwie ludem obrzezanym — my, którzy sprawujemy kult w Duchu Bożym i chlubimy się w Chrystusie Jezusie, a nie pokładamy ufności w ciele. Chociaż ja także i w ciele mogę pokładać ufność”. Mowa-trawa! Nawet kiedy język był jaśniejszy, idee wydawały się mętne, a kiedy idee były jasne, to zwykle tępe, jak tępe idee pastora Van Dyke`a, ale bez jego poczucia humoru. Dlaczego poważni ludzie w ogóle traktowali to poważnie? Chyba że cała ta książka była rodzajem tajnego kodu (taką teorię miał Bob Lundgren), który okazywał się całkowicie sensowny, kiedy przetłumaczyłeś go z języka sprzed dwóch tysięcy lat na język, jakiego ludzie używali dzisiaj. Co jednak (taką teorię miał Daniel), jeśli święty Paweł mówił o doświadczeniach, których dziś nikt już nie miał, albo tylko ludzie na tyle szaleni, by wierzyć, że czarne jest białe, cierpienie jest pewnego rodzaju lekarstwem, a śmierć początkiem lepszego życia? Nawet wtedy wątpliwe było, czy wierzący wierzą we wszystko, w co mówili, że wierzą. Bardziej prawdopodobne wydawało się to, że posłuchali rady Van Dyke`a i robili sobie pranie mózgu, mówiąc, że wierzą w takie rzeczy, aby pewnego dnia naprawdę móc w nie uwierzyć.