Выбрать главу

Ale on w to nie wierzył i nie zamierzał udawać, że wierzy. Czytał to nadal tylko dlatego, że nie było niczego innego do czytania. Myślał o tym tylko dlatego, że nie było niczego innego, o czym mógłby myśleć.

Gdy nastąpiły pierwsze opady śniegu, w połowie listopada, Barbara Steiner była już w zaawansowanej ciąży i w zaawansowanej depresji. Ludzie zaczęli jej unikać, w tym mężczyźni, z którymi uprawiała seks. Nieuprawianie seksu oznaczało, że nie dostawała tylu big maców co zwykle, więc Daniel, który miał kłopoty żołądkowe, często dzielił się z nią swoim albo nawet dawał jej całego. Jadła jak pies, szybko i bez żadnych oznak przyjemności.

Straciła całkiem chęć do gadania. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na jej zrolowanej pościeli i słuchali, jak wiatr uderza w szyby okienne i z trzeszczeniem wstrząsa drzwiami. Pierwsza prawdziwa zamieć w tym roku powoli podpierała przewiewne ściany zaspami i sypialnia, tak uszczelniona, stała się cieplejsza i znośniejsza.

Mieli poczucie pewnej nieodwołalności, jakby znajdowali się wszyscy w jakimś starodawnym drewnianym statku, uwięzionym przez lody, wydzielając racje i opał i w ciszy czekając na śmierć. Karciarze nadal grali w karty, dopóki światła były włączone, a robiący na drutach dziargali wełną, którą splatali i rozpruwali wcześniej sto razy, ale nikt się nie odzywał. Barbara, która przeżyła już dwie zimy w Spirit Lake, zapewniała Daniela, że jest to tylko pewna faza, że najpóźniej do Bożego Narodzenia sytuacja wróci do normy.

Zanim jednak tak się stało, nastąpiło coś naprawdę niezwykłego; wydarzenie, które miało ukształtować resztę życia Daniela — a także Barbary, chociaż w znacznie straszniejszy sposób. Pewien mężczyzna zaśpiewał.

Ostatnio było coraz mniej jakiejkolwiek muzyki. Jeden z najlepszych muzyków w Spirit Lake, mężczyzna, który potrafił grać na prawie każdym istniejącym instrumencie, został zwolniony w październiku. Krótko potem bardzo dobry tenor, odsiadujący dwanaście lat za nieumyślne zabójstwo, poszedł na całość, przekraczając obwód w pewien wczesny niedzielny poranek, by zdetonować pastylkę w swoim żołądku. Nikt nie miał po tym serca, by zakłócić pogłębiającą się ciszę w sypialniach piosenkami niegodnymi tych, których wszyscy nadal doskonale pamiętali. Jedynym wyjątkiem była niedorozwinięta umysłowo migrantka, lubiąca bębnić palcami po rurach pieca Franklina, z flegmatycznym, miarowym, raczej wesołym brakiem inwencji, dopóki ktoś nie miał tego dość i nie pociągał jej z powrotem na jej materac na drugim końcu sypialni.

Potem, tego wieczoru, o którym mowa, w bezwietrzny, przejmująco zimny wtorek, ten pojedynczy głos wzniósł się z ich zbiorowej ciszy jak księżyc wschodzący nad bezkresnymi połaciami śniegu. Przez króciutką chwilę, przez czas trwania frazy, wydawało się Danielowi, że ta piosenka nie może być prawdziwa, że wypływa z jego wnętrza, tak była doskonała, tak nieprawdopodobna, tak pragnęła wyznać to, co musi zawsze pozostać niewypowiedziane, rozpacz kwitnącą teraz jak kosztowna woń w cuchnącym powietrzu sypialni.

Zapanowała nad każdą duszą tak bardzo, obracając je wszystkie w popiół jednym tchnieniem, podobnym do oddechu atomowej dezintegracji, łącząc ich we wspólnocie nieznośnej i uroczej wiedzy, która była tą piosenką i o której nie można było opowiedzieć poza tą piosenką, tak że nadsłuchiwali każdego dalszego wezbrania i opadnięcia, jakby wychodziło z chóru ich śmiertelnych serc, którym piosenka dała mowę. Słuchając, przepadali.

Potem to ucichło.

Przez kolejną chwilę cisza usiłowała przedłużyć piosenkę, a potem nawet ta pozostałość zniknęła. Daniel zaczerpnął powietrza, i pióra jego oddechu okazały się jego własnymi. Był sam w swoim ciele w zimnym pokoju.

— Chryste — powiedziała cicho Barbara. Rozległ się dźwięk tasowania i rozdawania kart.

— Chryste — powtórzyła. — Czy nie mógłbyś po prostu zwinąć się w kłębek i umrzeć? — Widząc, że Daniel wygląda na zdezorientowanego, objaśniła: — To znaczy, to jest po prostu takie zajebiście piękne.

Skinął głową.

Zdjęła swoją kurtkę z gwoździa.

— Chodźmy na dwór. Nie obchodzi mnie to, czy zamarznę na śmierć — chcę trochę świeżego powietrza.

Mimo zimna, rzeczywiście przyniosło ulgę przebywanie poza sypialnią, w pozornej wolności śniegu wokół. Poszli tam, gdzie żadne stopy go dotąd nie podeptały, by stanąć obok jednego z kamiennych słupków o kwadratowym przekroju, które oznaczały obwód obozu. Gdyby nie blask świateł na śniegu, mogliby stać na dowolnym pustym polu. Nawet światła, wysoko na swoich metalowych słupach, nie wydawały się dziś wieczorem tak bezlitosne, przy gwiazdach tak rzeczywistych nad nimi w przestrzeniach niebios.

Barbara także przyglądała się gwiazdom.

— Lecą tam, wiesz. Niektórzy z nich.

— Do gwiazd?

— Cóż, w każdym razie do planet. Ale do gwiazd też, o ile wiadomo. Ty byś nie poleciał, gdybyś mógł?

— Jeśli lecą, to pewnie nigdy nie wracają. Zajęłoby to tyle czasu. Nie mogę sobie tego wyobrazić.

— Ja mogę.

Poprzestała na tym. Żadne z nich nie odezwało się przez dłuższą chwilę. Daleko w mroku zaskrzypiało drzewo, ale nie było wcale wiatru.

— Czy wiedziałeś — zagadnęła go — że kiedy lecisz, muzyka nie ustaje? Śpiewasz i w pewnym momencie jakby przestajesz kojarzyć, że to ty śpiewasz, i wtedy to się dzieje. I ani przez chwilę nie orientujesz się, że muzyka ustała. Pieśń zawsze gdzieś trwa. Wszędzie! Czy nie jest to niewiarygodne?

— Taak, też o tym czytałem. Jakaś sława powiedziała w tej gazecie z Minneapolis, że za pierwszym razem, kiedy lecisz, jest to tak, jakbyś był ślepcem, który ma operację i może zobaczyć świat po raz pierwszy. Ale potem, kiedy minie szok, kiedy polatasz regularnie, zaczynasz uważać to wszystko za oczywiste, tak samo jak ludzie, którzy nigdy nie byli ślepi.

— Nie czytałam o tym — powiedziała Barbara z irytacją. — Słyszałam to.

— To znaczy leciałaś?

— Tak.

— Serio?!

— Tylko raz, kiedy miałam piętnaście lat.

— Jezu. Naprawdę to zrobiłaś. Nigdy nie znałem nikogo, kto to zrobił.