Выбрать главу

— Jest zimno.

— Bardzo. Tak. — Nadal tam stała. — Czy możesz najpierw wyświadczyć mi przysługę?

— Jaką?

— Pocałuj mnie.

Zwykle wzburzyłaby go taka propozycja, ale było coś w tonie jej głosu, co go uspokoiło.

— Okej.

Patrząc mu prosto w oczy, wsunęła palce pod kołnierz jego kurtki, a potem do tyłu, oplatając jego szyję. Przyciągnęła go blisko, aż ich twarze się dotknęły. Jej była tak samo zimna jak jego i prawdopodobnie równie odrętwiała. Jej usta otworzyły się i przycisnęła język do jego warg, łagodnie przynaglając je do rozsunięcia.

Zamknął oczy i próbował pozwolić, by ten pocałunek był prawdziwy. Pocałował raz wcześniej dziewczynę, na prywatce, i uważał całą tę procedurę za trochę nienaturalną, choć także, w ostatecznym rozrachunku, raczej przyjemną. Ale nie mógł przestać myśleć o chorych zębach Barbary i nim przygotował się psychicznie do myśli o obróceniu językiem w jej ustach, ona już miała dość.

Czuł się winny z powodu tego, że nie zrobił więcej, ale jej wydawało się na tym nie zależeć. Przynajmniej przypuszczał, że jej nieobecne spojrzenie oznacza, iż dostała to, czego chciała, chociaż tak naprawdę nie wiedział, co to mogło być. Ale i tak czuł się winny. Albo co najmniej zakłopotany.

— Dziękuję — powiedziała. — To było słodkie. Z automatyczną grzecznością Daniel odparł:

— Proszę bardzo. — O dziwo, nie były to niewłaściwe słowa.

O człowieku, którego piosenka tak na niego podziałała, Daniel wiedział niewiele, nie znał nawet jego prawdziwego imienia. W obozie mężczyzna ów znany był jako Gus, ponieważ odziedziczył koszulę roboczą, na której plecach jeden z dawnych więźniów wypisał przez szablon to imię. Ten wysoki, chudy, rumiany mężczyzna o wyniszczonym wyglądzie, między czterdziestką a pięćdziesiątką, przybył dwa tygodnie temu z poważną raną ciętą nad lewym okiem, która była teraz ściągniętą szkarłatną blizną. Ludzie spekulowali, że został wsadzony za bójkę, z której miał tę bliznę, co zgadzałoby się z jego wyrokiem: ledwie dziewięćdziesiąt dni. Prawdopodobnie wszczął tę bójkę celowo, by dostać taki wyrok, ponieważ łatwiej było przeżyć zimę w Spirit Lake niż bez pracy i domu w Des Moines, skąd pochodził i gdzie włóczędzy, a wydawał się do nich należeć, często umierali masowo w czasie najgorszych mrozów.

Niebezpieczny typ, bez wątpienia, ale nie przeszkodziło to Danielowi podczas tej bezsennej nocy wyobrażać sobie z dość obfitymi szczegółami ich przyszłej znajomości. Jutro go zagadnie, ot tak, jako petent, a po jakimś czasie może się zaprzyjaźnią, choć tę drugą możliwość trudniej było wyobrazić sobie w konkretny sposób, ponieważ oprócz tego, że tak rewelacyjnie śpiewał, Daniel nie wiedział, co można by polubić w Gusie, czy kimkolwiek on był, ale coś takiego musiało istnieć — jego piosenka stanowiła dowód. Z tą wiarą w zasadniczą dobroć Gusa, mimo pozorów, Daniel (w swoim śnie na jawie) zagadnął starszego od siebie mężczyznę (który, z początku, wcale nie był przyjacielski i używał jakiegoś skrajnie obelżywego języka) i przedstawił mu tę prostą propozycję — że Gus nauczy go śpiewać. Jako zapłatę za jego lekcje Daniel zgodził się, po długich targach i dalszych obelgach, oddawać Gusowi każdego dnia swój uzupełniający obiad z McDonalda. Gus był z początku sceptyczny, a potem zachwycony takimi hojnymi i pełnymi poświęcenia warunkami. Lekcje zaczęły się (ta część była raczej szkicowa, gdyż Daniel nie miał zbyt jasnego pojęcia, co, poza gamami, mogą obejmować lekcje śpiewu), a po jakimś czasie zakończyły uroczystością w rodzaju ceremonii ukończenia studiów, która odbyła się w wieczór poprzedzający zwolnienie Daniela. Daniel, wychudzony od długiego postu, z oczami płonącymi natchnieniem, rozstał się ze współwięźniami piosenką tak przejmującą i prawdziwą jak piosenka, którą Gus zaśpiewał tego wieczoru. Może (realistycznie) prosiłby o zbyt wiele. Może ten poziom mistrzostwa będzie wymagał więcej czasu. Ale zasadnicza część tej fantazji wydawała się wykonalna i rano, albo najpóźniej po pracy, Daniel miał zamiar uruchomić swój plan.

Życie Daniela — życie, jakie sam sobie wybrał — miało właśnie się zacząć! Tymczasem, jeszcze raz, pozwolił swoim pragnieniom unosić się wysoko, jak stadku ptaków, nad widokami osiągniętej i zasłużonej rozkoszy, ku szumiącym polom snu.

Następnego ranka, kilka minut przed zwykłą pobudką o piątej trzydzieści, zabrzmiał gwizdek. Ludzie wciąż jeszcze wygrzebywali się ze swoich koców, gdy jego piskliwe wycie ustało. Wszyscy zorientowali się, że ktoś poszedł na całość, i przez prostą procedurę odliczania odkryli, że była to Barbara Steiner, przy której numerze, dwadzieścia dwa, nastąpiła cisza.

Mężczyzna na drugim końcu sypialni zauważył elegijnym tonem:

— No cóż, dokonała swojej ostatniej aborcji.

Większość więźniów skuliła się z powrotem na materacach, korzystając z ostatnich należnych im chwil ciepła, ale trójka z nich, w tym Daniel, ubrała się i wyszła na zewnątrz na tyle szybko, by zobaczyć, jak pikap naczelnika przyjeżdża i wywozi jej ciało. Przekroczyła obwód dokładnie w miejscu, gdzie rozmawiali poprzedniego wieczoru.

Przez całą resztę dnia, gdy pilnował kadzi w nasyconym parą fałszywym lecie stacji, próbował pogodzić swój żal z powodu samobójstwa Barbary, zupełnie szczery, z euforią, której żadna inna okoliczność nie mogła uszczuplić ani zauważalnie zmodyfikować. Jego świeżo opierzona ambicja była jak dwa pływaki, które niosły go w górę do oświetlonej słońcem powierzchni wody z siłą większą od tej, która pchała go w dół, w kierunku przyzwoitego, pełnego szacunku smutku. Czasami rzeczywiście czuł, że dryfuje ku łzom, ale z wrażeniem raczej pociechy niż bólu. Zastanawiał się, czy myśl o śmierci nie dawała Barbarze więcej pociechy niż bólu. Czy nie było możliwe, że to właśnie oznaczał ich pocałunek? Rodzaj pożegnania; nie tylko z Danielem, ale ogólnie z nadzieją?

Oczywiście myśl o śmierci i jej fakt to dwie różne rzeczy. Co do faktu, Daniel nie mógł się ostatecznie zgodzić, że kiedykolwiek bywa on dobrą wiadomością. Chyba że wierzyłeś w jakiś rodzaj życia pozagrobowego. Chyba że uważałeś, iż odrobina osoby może przetrwać rozkład jej ciała. W końcu, jeśli wróżki potrafiły wymykać się z węzła ciała, to czemu nie dusze? (Taki pogląd na tę sprawę miał ojciec Daniela, kiedy jedyny raz dyskutowali o tym, dawno temu).

Istniała jednak poważna przeszkoda, by wierzyć w staromodny, chrześcijański typ duszy. Mianowicie, chociaż wróżki były świadome obecności innych wróżek w dokładnie taki sam sposób, w jaki ludzie są świadomi nawzajem swojej obecności, poprzez zmysły wzroku, słuchu i dotyku, żadna wróżka nigdy nie widziała duszy. Często (jak czytał Daniel) grupa ich zbierała się przy łóżku kogoś, kto umierał, aby oczekiwać, z pragnieniem albo wiarą, chwili uwolnienia duszy. Ale zamiast tego zawsze były świadkami po prostu śmierci — nie uwolnienia, ale zniknięcia, stopniowego gaśnięcia, końca. Jeśli dusze istniały, nie składały się z tej samej dostrzegalnej substancji co wróżki i wszystkie teorie na temat duszy, które wykombinowano na przestrzeni wieków, prawdopodobnie opierały się na przeżyciach rzadkich, mających szczęście jednostek, które znalazły drogę do lotu bez pomocy aparatu, jak święci, co unosili się podczas modlitwy, jogini z Indii, itd. Taką teorię mieli ludzie, którzy latali, i ich szczerość stanowiła jeden z powodów, dla których latanie i wszystko, co się z nim wiązało, było przedmiotem takiego zmartwienia i otwartej nienawiści pośród Sług Bożych, którzy musieli wierzyć w duszę i całą resztę, bo na co mogli czekać z ochotą oprócz swojego życia pozagrobowego? Biedne, ciemne sukinsyny.