Jeśli o to szło, to w co on musiał wierzyć do teraz? W nic. Ale teraz! Teraz wiara przyszła do niego i płonęła w nim. Przy świetle jej ognia wszystkie rzeczy były jasne i piękne, a ciemność poza zasięgiem jego wzroku w ogóle go nie niepokoiła.
Jego wiara była prosta. Każda wiara taka jest. Będzie latał. Nauczy się śpiewać i poprzez śpiew będzie latał. Było to możliwe. Miliony innych to zrobiły, więc i on potrafi. Będzie latał. Musiał tylko trzymać się tej jednej myśli. Jeśli o tym pamiętał, nic innego nie miało znaczenia — okropność tych kadzi, surowość czy strapienia Spirit Lake, śmierć Barbary ani życie, do którego wróci w Amesville. Nic na świecie nie miało znaczenia poza tą chwilą, niewyraźną, ale pewną w mroku przyszłych lat, kiedy poczuje, jak skrzydła wyrastają z jego niematerialnej woli, i poleci.
Wrócił do sypialni akurat w chwili, gdy zaczynała się licytacja rzeczy osobistych Barbary Steiner. Były rozłożone do oglądania i ludzie szli rzędem obok stołu z taką samą bojaźliwą ciekawością, jaką żałobnicy żywią dla zwłok. Daniel zajął miejsce w kolejce, ale kiedy dotarł wystarczająco blisko stołu, by rozpoznać największy oferowany przedmiot (poza płótnem i wypełniaczem jej materaca), wydał bez namysłu okrzyk czystego oburzenia, przepchnął się do stołu i przywłaszczył sobie na nowo swój dawno zagubiony egzemplarz książki Produktem jest Bóg.
— Odłóż to, Weinreb — powiedziała administratorka kierująca licytacją, niejaka pani Gruber, która była także, ze względu na jej starszeństwo w Spirit Lake, główną kucharką i najważniejszą dozorczynią. — Możesz złożyć na to ofertę, tak samo jak wszyscy inni.
— Ta książka nie podlega licytacji — odparł wojowniczo. — Już jest moja. Została ukradziona z mojego materaca wiele tygodni temu i nigdy nie wiedziałem przez kogo.
— No cóż, teraz wiesz — stwierdziła z samozadowoleniem pani Gruber. — A więc odłóż ją, kurwa, na stół.
— Do cholery, pani Gruber, ta książka należy do mnie!
— Była w materacu Steiner z resztą jej szajsu i zostanie wystawiona na licytację.
— Jeśli tam była, to dlatego, że Barbara mi ją ukradła.
— Wyżebrała, pożyczyła, ukradła — dla mnie to bez różnicy. Wstydź się w każdym razie, że mówisz w taki sposób o własnej przyjaciółce. Bóg jeden wie, co musiała zrobić, żeby dostać tę książkę.
Nastąpił śmiech i jeden głos w tłumie, a potem następny rozwinął ukrytą myśl pani Gruber za pomocą konkretnych przypuszczeń. Wzburzyło to Daniela, ale obstawał przy swoich prawach.
— To jest moja książka. Proszę zapytać strażników. Musieli wyciąć strony, zanim mogłem ją dostać. Prawdopodobnie gdzieś to zanotowali. Jest moja.
— Cóż, może tak jest, a może nie, ale nie masz jak udowodnić nam, że Barbara nie zdobyła jej uczciwie. Mamy na to tylko twoje słowo.
Widział, że ona ma za sobą większość. Nic nie mógł zrobić. Oddał jej książkę. Poszła pod młotek jako pierwszy przedmiot (nie było ich zbyt wiele). Potem jakiś sukinsyn miał czelność zalicytować przeciw niemu i Daniel musiał dojść do pięciu big maców, prawie całotygodniowego zestawu obiadów, by ją odzyskać.
Dopiero po zakończeniu zgłaszania ofert zorientował się, że głos, przeciw któremu licytował, należał do Gusa.
Po licytacji była loteria. Każdy miał numer, którego używał przy odliczaniu po pobudce. Daniel legitymował się numerem trzydzieści cztery i ten wypadł, dzięki czemu chłopak wygrał z powrotem jeden ze swoich talonów do McDonalda. Ale wygrany posiłek nie przypadał tego wieczoru, więc kiedy strażnik roznosił obiady, Daniel musiał zadowolić się miską wodnistej zupy pani Gruber i jedną kromką białego chleba, posmarowaną odrobiną sztucznie wzbogaconego sera.
Po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł się głodny. Zwykle po obiedzie go mdliło. To musiał być gniew. Miał ochotę utopić starą panią Gruber w kociołku pomyj, które gotowała. A to był tylko pierwszy z jego powodów do gniewu. Głębiej tkwiło ich więcej — gniew na Barbarę za kradzież jego książki, na Gusa za podbijanie ceny, na całe wszawe więzienie i jego strażników, i na cały świat poza więzieniem, bo to on go tu wysłał. Nie istniał sposób, by myśleć o tym i nie zwariować, a kiedy raz zacząłeś, nie istniał sposób, by przestać.
Oczywiście nie była to odpowiednia chwila, by zagadnąć Gusa i przedstawić swoją propozycję. Zamiast tego grał w szachy z Bobem Lundgrenem, tak dobrze, że (chociaż w końcu nie wygrał) po raz pierwszy zepchnął Lundgrena do defensywy i nawet zbił mu hetmana.
Gdy grali, w różnych momentach zauważał, że Gus, który nigdy dotąd (o ile Daniel wiedział) nie zwracał na niego uwagi, przygląda mu się z nieobecną, ale niezachwianą koncentracją. Dlaczego? Wydawało się to prawie telepatią, jakby Gus wiedział, bez żadnych jego słów, co Daniel ma na myśli.
Następnego dnia ciężarówka wioząca Daniela i resztę brygady roboczej z S.D. 78 z powrotem do kompleksu została zatrzymana przez blokadę drogową. Kontrola była niezwykle dokładna. Wszyscy, w tym strażnicy, musieli wysiąść i zostali zrewidowani, podczas gdy druga grupa inspektorów badała ciężarówkę, od stłuczonych reflektorów do poszarpanych fartuchów błotników.
W sypialni zameldowali się z godzinnym spóźnieniem. Daniel przedtem zamierzał od razu iść do Gusa i mieć to za sobą, ale ponownie moment nie był właściwy. Gus i Bob Lundgren okazali się już pochłonięci partią szachów, do której oglądania Daniel został zaproszony i przez pewien czas to robił. Ale grali wolno, więc bez osobistego zaangażowania w partię trudno było się skupić.
Daniel postanowił wrócić do lektury Produktem jest Bóg. Nie była to już książka, którą zaczął cztery miesiące temu. Sam fakt, że Barbara Steiner poprzedziła go w drodze przez jej końcowe rozdziały, pozostawiając za sobą ślad w postaci nagryzmolonych marginaliów, sprawiał, że nie wydawała się ona już tą nieszkodliwą trampoliną dla inteligentnych, ubocznych idei, której wrażenie robiła na pierwszy rzut oka.
Niebezpieczne idee są jednak, siłą rzeczy, bardziej interesujące, i Daniel czytał tę książkę tym razem bez krzty dawnej długotrwałej przyjemności. Czytał zachłannie, jakby mogła znów zostać mu zabrana, zanim odkryje jej sekret. Raz za razem znajdował idee, które Barbara podkradła z tej książki i użyła ich we własnych argumentach, takie jak ta o czystości serca polegającej na pragnieniu jednej rzeczy, co okazało się nie być nawet ideą Van Dyke`a, ale kogoś innego przed wiekami.
Własną ideą Van Dyke`a (ostatecznie powiązaną z tą drugą) wydawała się natomiast teoria, że ludzie żyją w dwóch zupełnie odrębnych światach. Pierwszym był świat, który stanowi komplet z ciałem i diabłem — świat pragnień, świat, o którym ludzie myślą, że mogą go kontrolować. Przeciwstawny był świat Boga, większy i piękniejszy, ale także okrutniejszy, przynajmniej z ograniczonego punktu widzenia istot ludzkich. Van Dyke podał jako przykład Alaskę. W świecie Boga musiałeś tylko przestać próbować i zdać się na szczęście, a prawdopodobnie albo byś zamarzł na śmierć, albo umarł z głodu.
Ten drugi świat, świat ludzki, stwarzał większe możliwości powodzenia, przeżycia, ale był także — niestety — całkowicie zepsuty, i jedyny sposób, by iść w nim do przodu, stanowiło przyłączenie się do zepsucia. Van Dyke nazwał to „oddaniem cesarzowi tego, co cesarskie”. Podstawowym problemem dla każdego, kto chciał prowadzić życie, które nie składało się tylko z wolnoamerykanki, było, jak oddać Bogu to, co boskie. Nie „próbując żyć w świecie Boga”, podkreślał Van Dyke, ponieważ to równałoby się samobójstwu. Poświęcił temu cały rozdział, zatytułowany „Święci wmaszerowują!”. (Tutaj podkreślenia Barbary zaczęły biec prawie pod całym tekstem, a na marginesach kwitły słowa poparcia, wyrażanego z zapartym tchem: „Jakie to prawdziwe!”, „Dokładnie!”, „Zgadzam się”). Van Dyke proponował, by zamiast próbować wziąć niebo szturmem, postawić sobie pojedyncze zadanie w życiu i trzymać się go mimo przeciwności losu („Czystość serca” itd.). Wszystko jedno, jakie zadanie, pod warunkiem, że nie oznaczało korzyści materialnych. Van Dyke przedstawił szereg śmiesznych wręcz możliwości i anegdot o sławach, które znalazły drogę do Boga poprzez tak rozmaite ścieżki jak plecenie koszyków, hodowanie jamników i tłumaczenie Młyna nad Flossą na język, jaki mogły odczytać tylko komputery.