Daniel, szczęśliwy z odkrycia własnego zadania życiowego, nadążał za książką z łatwością do tego momentu, ale nie dalej, ponieważ teoria, do której wszystko to wydawało się prowadzić, była taka, że świat się kończy. Nie świat Boga — ten zawsze będzie się toczył naprzód — ale świat człowieka, świat cesarza. Van Dyke, jak jakiś brodaty prorok na rysunku w gazecie, ogłaszał koniec Zachodniej Cywilizacji — czy też, jak to ujął, „Cywilizacji Biznesmena” (w skrócie „Cyw Biz”).
Van Dyke wydawał się stawiać czoło tej perspektywie ze swoim zwyczajnym zimnokrwistym spokojem umysłu. „O ile lepiej — pisał — jest żyć na końcu takiej cywilizacji niż w pełni jej rozkwitu. Teraz, z połową wadliwego mechanizmu w ruinie i drugą połową powoli zatrzymującą się z braku smarowania, jego władza nad naszymi duszami i naszą wyobraźnią jest znacznie mniejsza, niżby była, gdybyśmy żyli sto albo dwieście lat temu, kiedy cała kapitalistyczna machina dopiero nabierała pierwszej pary. Widzimy teraz, jak nie mogli nigdy widzieć nasi przodkowie, dokąd prowadziło to zarozumiałe przedsięwzięcie — do ruiny ludzkości, a przynajmniej tej części ludzkości, jaka złączyła swój los z Cyw Biz. Ale ruiny, przyznajmy to, całkowicie stosownej i odpowiedniej, absolutnie zasłużonej, do której zamieszkiwania jesteśmy zobowiązani, jak przystoi podupadającej szlachcie. To znaczy z takim szykiem, na jaki możemy się zdobyć, z wszelką dumą, do jakiej możemy wciąż jeszcze pretendować, i co najważniejsze, z zupełną nonszalancją”.
Daniel nie zamierzał przyznać, że jego świat się kończy, a tym bardziej, że powinien. Tym konkretnym jego zakątkiem nie mógł się na pewno chwalić, ale dla każdego chłopca, który dopiero co doszedł do poczucia własnego głównego celu, trudną rzeczą byłoby usłyszenie, że firma zamyka działalność. Kim był pastor Van Dyke, że składał takie oświadczenia? To, że spędził kilka tygodni, podróżując do takich miejsc jak Kair i Bombaj z ramienia Komitetu Segregacji Medycznej Narodowej Rady Kościołów, nie dawało mu zaraz władzy, by skreślić cały cholerny świat! Sytuacja może i była tak zła, jak mówił, w miejscach, które odwiedził, ale nie był wszędzie. Po pierwsze nie był w Iowa (chyba że strony wyrwane z końca książki przez więziennego cenzora dotyczyły Środkowego Zachodu, co nie wydawało się prawdopodobne, sądząc po tytule brakującego rozdziału, który wydrukowano na stronie ze spisem treści — „Tam, gdzie panuje pokój”). Iowa, mimo wszystkich jego wad, nie miało wkrótce wpaść na górę lodową i zatonąć, jak ulubiony przykład Van Dyke`a, utracone miasto Brasilia.
Była to rozwścieczająca książka. Daniel cieszył się, że ją skończył. Jeśli to w taki sposób myśleli ludzie w Nowym Jorku, prawie rozumiał chęć Sług Bożych, by wysłać tam Gwardię Narodową i przejąć miasto. Prawie, ale nie całkiem.
Następnym dniem była wigilia Bożego Narodzenia i kiedy Daniel wrócił z pracy, stawiano w sypialni nędzne stare drzewko pod osobistym nadzorem naczelnika Shiela. Kiedy już wetknięto w pień gałęzie, zawieszono ozdoby i dla zwieńczenia wspaniałości, przywiązano do czubka anioła-błyskotkę, więźniowie zostali zebrani wokół choinki (Daniel stał w ostatnim rzędzie, z najwyższymi) i naczelnik Shiel zrobił im zdjęcie, którego odbitki miały później zostać wysłane pocztą do krewnych.
Potem śpiewali kolędy. Najpierw Cichą noc, potem Miasteczko małe Betlejem, a następnie Wiarę naszych ojców i wreszcie znów Cichą noc. Trzy albo cztery czyste, mocne głosy wznosiły się ponad mętny ogół, ale o dziwo, głosu Gusa nie było wśród nich. Daniel zebrał się na odwagę — nigdy nie lubił śpiewać publicznie (niepublicznie zresztą także) — i zaśpiewał. Naprawdę zaśpiewał. Mężczyzna bezpośrednio przed nim obrócił głowę na krótko, żeby zobaczyć, kto nagle robi taki hałas, i nawet naczelnik Shiel, siedzący na składanym krześle, z prawą ręką spoczywającą łagodnie na module P-W, wydawał się zauważać to z aprobatą. Było to krępujące w taki sam sposób i w takim samym stopniu jak rozbieranie się przy innych dzieciach w szatni. Najgorszą część stanowiło wyobrażanie sobie tej sytuacji. Gdy już to robiłeś, robili to też wszyscy inni.
Po kolędach rozdano prezenty tym więźniom, którzy mieli na zewnątrz rodziny i przyjaciół myślących o nich, po czym naczelnik przeszedł do następnej sali, by powtórzyć te świąteczne procedury. Prezenty, o ile były jadalne, następnie dalej rozdzielano. Daniel połknął jeden kawałek placka z owocami od swojej matki i odłożył drugi do materaca. O ile brałeś na siebie jakąś część ciężaru pomocy biednym z sypialni, mogłeś wybrać, dla kogo będziesz miły, i następny kawałek placka trafił, rzecz prosta, do Boba Lundgrena. Lundgrenowie przysłali Synowi paczkę polaroidów zrobionych podczas ich ostatniego obiadu w Dniu Dziękczynienia, które Bob oglądał uważnie ze złowrogim niedowierzaniem. Nagromadzone ognie jego wewnętrznej wściekłości żarzyły się z taką intensywnością, że zdołał tylko powiedzieć „dziękuję”.
Gus, w najdalszym kącie sali, wydzielał rozkruszone ciasteczka z wielkiego, blaszanego pudełka. Jakoś Daniel nie spodziewał się tego. Z powodu czegoś, być może wolno gojącej się blizny, wyobrażał sobie, że Gus jest całkowicie pozbawiony bliskich i przyjaciół, chyba że on sam stanie się jego przyjacielem. Poszedł do kąta Gusa i z największą nieśmiałością, jaką mógł w sobie znaleźć, zaproponował mu kawałek ciasta.
Gus uśmiechnął się. Z tak bliska Daniel, który miał rozwiniętą zdolność oceny roboty dentystycznej, widział, że jego doskonałe górne siekacze są w rzeczywistości koronkami i to pierwszorzędnej jakości. Dolne siekacze także. Ogółem robota warta kilka tysięcy dolarów, a przecież uśmiech nie ukazywał wszystkich zębów.
— Parę wieczorów temu — powiedział Daniel, decydując się na ten krok — kiedy śpiewałeś… naprawdę mi się to podobało.
Gus skinął głową, przełykając.
— No tak — odparł. A potem, robiąc następnego gryza, stwierdził: — To kapitalne ciasto.
— Moja matka je zrobiła.
Daniel stał tam, patrząc, jak on je, i nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć. Gus nawet gdy jadł, nadal się do niego uśmiechał, uśmiechem, który obejmował komplement dla jego śpiewu, przyjemność z jedzenia i coś jeszcze. Rozpoznanie, jak wydawało się Danielowi, jakiejś łączącej ich więzi.
— Proszę — powiedział Gus, wyciągając przed siebie pudełko z okruszynami — weź trochę moich, Danny, chłopcze.
Danny, chłopcze? To było o kilka stopni gorsze od samego „Danny”, a nawet temu zawsze sprzeciwiał się jako przezwisku. Pokazywało to jednak, że Gus — chociaż nigdy wcześniej ze sobą nie rozmawiali — jest świadomy jego obecności, a może nawet Daniel go zaciekawił.