— Jeśli nie chcesz tyle jeść, możesz wymienić moje talony na coś, czego potrzebujesz. To wszystko, co mam, Gus. Gdybym miał coś innego, zaproponowałbym to.
— Ależ masz, Danny, chłopcze — powiedział Gus. — Masz coś, co uważam za o wiele bardziej atrakcyjne.
— Książkę? Ją też możesz mieć. Gdybym wiedział, że to ty licytujesz, nie licytowałbym przeciw tobie.
— Nie książkę. Zrobiłem to tylko po to, żeby cię wkurzyć.
— A więc czego chcesz?
— Nie twoich hamburgerów, Danny, chłopcze. Ale mógłbym pójść na bułeczki.
Nie zrozumiał z początku, i Gus nie udzielił żadnego wyjaśnienia poza dziwnym rozluźnionym uśmiechem, z ustami na wpół otwartymi i językiem przesuwającym się powoli tam i z powrotem za jego koronkami. Kiedy Danielowi w końcu zaświtało, o co chodzi tamtemu, nie mógł w to uwierzyć. Tak w każdym razie sobie powiedział: Nie mogę w to uwierzyć! Próbował udawać, nawet wtedy, że nadal nie pojmuje.
Gus wiedział, jak jest naprawdę.
— I co, Danny, chłopcze?
— Nie mówisz poważnie.
— Sprawdź mnie.
— Ale… — Jego sprzeciw wydawał się tak oczywisty, że nie widział potrzeby, by tłumaczyć go szerzej.
Gus znów przeniósł ciężar ciała, wzruszając ramionami.
— Taka jest cena lekcji muzyki, dzieciaku. Decyzja należy do ciebie.
Daniel musiał odchrząknąć, aby móc odpowiedzieć, że rezygnuje. Ale powiedział to głośno i wyraźnie, na wypadek gdyby monitorzy zapisywali ich rozmowę.
Gus skinął głową.
— Prawdopodobnie dobrze robisz.
Oburzenie Daniela w końcu wykipiało.
— Nie potrzebuję, żebyś ty mi to mówił. Jezu!
— Och, nie chodzi mi o to, że trzymasz się cnoty. Stracisz ją pewnego dnia. Chodzi mi o to, że dobrze robisz, nie próbując zostać śpiewakiem.
— Kto mówi, że nie będę próbował?
— Możesz, to prawda. Nikt nie może ci w tym przeszkodzić.
— Ale nie uda mi się, czy o to ci chodzi? Wygląda mi to na kwasy z powodu obejścia się smakiem.
— Tak, częściowo. Nie przedstawiłbym mojej szczerej opinii, gdybyś postanowił zainwestować w lekcje. Ale teraz nie ma powodu, żeby tego nie robić. A moja szczera opinia jest taka, że marny z ciebie śpiewak. Mógłbyś brać lekcje emisji głosu od teraz aż do dnia Sądu Ostatecznego i nigdy nie zbliżyłbyś się do prędkości ucieczki. Masz zbyt ciasną głowę. Za dużo myślisz. Za bardzo jesteś typem z Iowa. Szkoda, naprawdę, że wbiłeś sobie ten pomysł do głowy, bo może on tylko narobić ci kłopotów.
— Mówisz tak złośliwie. Nigdy nie słyszałeś, jak śpiewam.
— Nie muszę. Wystarczy popatrzeć, jak przechodzisz przez salę. Ale w rzeczywistości słyszałem, jak śpiewasz. Wczoraj wieczorem. To zupełnie wystarczyło. Każdy, kto nie potrafi sobie poradzić z Dzwonią dzwonki, nie jest stworzony do większej kariery.
— Nie śpiewaliśmy wczoraj Dzwonią dzwonki.
— Nie? Chyba się mylisz.
— Wiem, że potrzebuję lekcji. Gdybym nie wiedział, nie poprosiłbym.
— Lekcje to tylko lekcje. Muszą istnieć podstawowe zdolności. Pies nie nauczy się arytmetyki, bez względu na to, kto jest jego nauczycielem. Chcesz znać szczegóły? Po pierwsze, nie masz słuchu. Dwa, masz nie większe poczucie rytmu niż równiarka drogowa. Poza tym brakuje ci czegoś jeszcze bardziej niezbędnego, co my, którzy to mamy, nazywamy duszą.
— Pieprzę cię.
— To mógłby być początek, tak.
Przy tych słowach Gus poklepał Daniela mocno po policzkach, uśmiechnął się, nadal częściowo przyjaźnie, na odchodne i pozostawił go w przygnębieniu, którego ten nigdy sobie u siebie nie wyobrażał, z przedsmakiem niepowodzenia tak ciemnym i gorzkim jak pierwszy smak kawy. Rzecz, której najbardziej pragnął w życiu, nigdy nie nastąpi. Nigdy. Ta myśl była czaszką w jego ręce. Nie mógł jej odłożyć. Nie mógł odwrócić wzroku.
Minął miesiąc. Było tak, jakby najgorsza godzina jego życia, absolutnie najczarniejszy moment, miała ciągnąć się jak tory kolejowe na żużlowym podkładzie, aż po horyzont. Każdego dnia, gdy się budził, każdego wieczoru, gdy szedł do łóżka, stawał wobec tej samej jednostajnej perspektywy, pustkowia, przy którego chłodnym świetle wszystkie inne przedmioty i wydarzenia wydawały się monotonią tekturowych zer. Nie miał jak z tym walczyć, jak tego ignorować. To był pisany mu kształt życia, tak jak pień i gałęzie sosny są kształtem jej życia.
Miał wrażenie, że oczy Gusa zawsze go śledzą. Gdy tamten się uśmiechał, robił to jakby kosztem Daniela. Najgorszą męką ze wszystkiego był jego śpiew, który od Wigilii słyszało się częściej. Jego piosenki zawsze mówiły o seksie i zawsze były piękne. Daniel nie mógł ani oprzeć się ich pięknu, ani ulec mu. Jak Ulisses zmagał się z więzami, które przytrzymywały go przy maszcie, ale były to więzy jego własnej upartej woli i nie mógł ich przerwać. Mógł tylko skręcać się i błagać. Nikt tego nie zauważał, nikt nie wiedział.
Wciąż powtarzał w myślach tę samą zbitkę słów, jak stara kobieta odmawiająca pacierze. „Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć”. Gdyby kiedyś pomyślał o tym, wiedziałby, że jest to tylko płaczliwe udawanie. Ale jednak w pewien sposób było to prawdą. Rzeczywiście chciał umrzeć. To, czy kiedykolwiek zebrałby się na odwagę, by zrealizować takie pragnienie, było inną sprawą. Sposób na to był łatwy. Musiał jedynie, jak Barbara Steiner, przekroczyć obwód obozu i nadajnik radiowy załatwiłby resztę. Jeden krok. Ale był tchórzem, nie mógł tego zrobić. Stał tam jednak często, godzinami, obok słupka z polnych kamieni oznaczającego możliwy koniec jego życia, powtarzając bezmyślne kłamstwo, które wydawało się tak bliskie prawdy: „Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć. Chciałbym umrzeć”.
Raz, tylko raz, zdołał pójść za słupek, i wtedy oczywiście zaczął świszczeć gwizdek ostrzegawczy. Ten dźwięk sparaliżował go. Tylko kilka jardów dalej jego pragnienie by się spełniło, ale nogi przestały go słuchać. Stał nieruchomo, obezwładniony wściekłością i wstydem, podczas gdy ludzie rządkami opuszczali wszystkie sypialnie, żeby zobaczyć, kto poszedł na całość. Gwizdek dalej świszczał, aż w końcu Daniel podwinął ogon i wrócił do sypialni. Nikt nie chciał z nim rozmawiać ani nawet na niego patrzeć. Następnego ranka, po apelu, strażnik dał Danielowi buteleczkę leków uspokajających i przyglądał się, gdy ten przełykał pierwszą kapsułkę. Tabletki nie zakończyły jego depresji, ale nigdy już nie zachował się tak głupio.
W lutym, miesiąc przed planowanym końcem kary Daniela, Gusa zwolniono warunkowo. Zanim wyjechał ze Spirit Lake, nie zapomniał wziąć Daniela na bok i powiedzieć mu, żeby się nie martwił, bo może być śpiewakiem, jeśli naprawdę chce i zrobi wystarczająco duży wysiłek.
— Dzięki — odparł Daniel bez wielkiego przekonania.
— Liczy się nie tyle wyposażenie wokalne, co sposób, w jaki czujesz to, co śpiewasz.
— Czy to, że nie chcę być pieprzony przez jakiegoś włóczęgę z marginesu, pokazuje, że nie mam dość uczucia? Czy to jest mój problem, hę?
— Nie możesz mieć facetowi za złe tego, że próbuje. W każdym razie, Danny, chłopcze, nie chciałem wyjechać bez powiedzenia ci, żebyś nie rezygnował z tego ducha z powodu mojej opinii.
— Dobrze. Wcale nie miałem takiego zamiaru.
— Jeśli będziesz nad tym pracował, prawdopodobnie uda ci się. Za jakiś czas.
— Twoja wspaniałomyślność mnie dobija. Gus jeszcze nie skończył.
— Myślałem o tym i mam dla ciebie małą radę. Moje ostatnie słowo na temat tego, jak śpiewać.