Gus czekał. Mimo całej swojej urazy Daniel nie mógł powstrzymać się od chwycenia huśtanego przed nim talizmanu. Schował do kieszeni dumę i zapytał:
— I co to takiego?
— Zrób bałagan ze swojego życia. Najlepsi śpiewacy zawsze to robią.
Daniel zdobył się na śmiech.
— Zdaje się, że dobrze zacząłem.
— Właśnie. Dlatego wciąż jest dla ciebie nadzieja. — Gus ściągnął usta i przechylił głowę na bok. Daniel cofnął się, jakby tamten go obmacywał. Gus uśmiechnął się. Dotknął palcem blizny nad okiem, niemal już niewidocznej. — Potem, widzisz, kiedy bałagan jest już zrobiony, muzyka zbiera to wszystko do kupy. Ale pamiętaj, bałagan musi pojawić się najpierw.
— Będę pamiętać. Coś jeszcze?
— To wszystko. — Gus podał mu rękę. — Jesteśmy przyjaciółmi?
— Cóż, nie wrogami — przyznał Daniel z uśmiechem, który był mniej więcej w pięćdziesięciu procentach sarkastyczny.
W końcu lutego, zaledwie dwa tygodnie przed planowanym zwolnieniem Daniela, Sąd Najwyższy orzekł, stosunkiem głosów sześć do trzech, że środki przedsięwzięte przez Iowa i inne stany ze Środkowego Wschodu dla zakazania dystrybucji gazet i innych materiałów drukowanych pochodzących z innych stanów naruszają pierwszą poprawkę. Trzy dni później Daniel został zwolniony ze Spirit Lake.
W nocy przed obiecanym opuszczeniem więzienia śnił, że jest znów w Minneapolis, stojąc na brzegu Mississipi w miejscu, gdzie przerzucono przez nią most dla pieszych. Ale teraz zamiast tego zapamiętanego mostu widział tam tylko trzy grube na cal stalowe liny — jedną do chodzenia po niej i dwie wyżej, żeby się ich trzymać. Dziewczyna towarzysząca Danielowi chciała, by przeszedł przez rzekę po tych niby-pnączach, ale rozpiętość była zbyt wielka, a rzeka znajdowała się ogromnie daleko w dole. Przebycie nawet kawałka drogi wydawało się być pewną śmiercią. Wtedy jakiś policjant zaproponował, że przykuje kajdankami jedną z jego rąk do liny. Z tym zabezpieczeniem Daniel zgodził się spróbować.
Liny podskakiwały i kołysały się, gdy przemieszczał się cal po calu nad rzeką, a w jego żołądku kipiało ledwie kontrolowane przerażenie. Ale szedł dalej. Nawet zmusił się do robienia prawdziwych kroków zamiast przesuwania stóp po linie.
W połowie mostu przystanął. Strach ustąpił. Popatrzył w dół na rzekę, gdzie jej bajkowy błękit odbijał samotną, oświetloną słońcem chmurę. Zaśpiewał. Była to piosenka, której nauczył się w czwartej klasie od pani Boismortier.
— Jestem kapitanem „Pinafore” — śpiewał Daniel — i to bardzo dobrym, swoją drogą. Jestem bardzo, bardzo dobry, i wszyscy zrozumieć mogą, że dowodzę bardzo dobrą załogą.
Z obu brzegów odpowiedziały chóry podziwiających go widzów, jak nikłe echo.
Nie znał reszty piosenki, więc przerwał. Popatrzył na niebo. Czuł się czadowo. Gdyby nie cholerne kajdanki, może by już leciał. Powietrze, które przyjęło jego piosenkę, przyjęłoby też jego ciało z nie większą trudnością. Był tego równie pewny jak tego, że żyje i nazywa się Daniel Weinreb.
CZĘŚĆ II
5
Chmury nad Szwajcarią były różowymi, pękatymi płatami mózgu, przez które tu i ówdzie przebijały się wielkie, rozłupane granitowe kości. Kochała Alpy, ale tylko kiedy znajdowała się ponad nimi. Kochała też Francję, celową i prostoliniową w poważnych odcieniach ciemnego brązu i oliwkowego szmaragdu. Kochała cały okrągły świat, który wydawał się w tej chwili możliwy do obejrzenia w całej swojej obracającej się chwale, gdy concorde wznosił się jeszcze wyżej.
Na pulpicie przed sobą stuknęła w wybrane liczby i momentalnie dobroczynny mechanizm obok jej siedzenia wyrzucił jeszcze jedną różową damę, jej trzecią. Widocznie na tej wysokości nie robiło różnicy, że ma tylko siedemnaście lat. Wszystko to było takie bezprawne i urocze; kochała różowe damy, migdały, niebieskawy Atlantyk przelatujący w dole. A najbardziej kochała to, że wraca do domu po długim, długim czekaniu, i mówi żegnajcie i pieprzcie się szarym ścianom, szaremu niebu i szarym koszulom Ste. Ursule.
Boadicea Whiting była entuzjastką. Z równie głęboką, choć przelotną pasją mogła oklaskiwać najmniejszą kroplę deszczu na świecie albo najbardziej obfitą ulewę. Ale nie była trzpiotką. Miała inne, bardziej trwałe pasje, a główną z nich stanowił jej ojciec, pan Grandison Whiting. Nie widziała go od prawie dwóch lat, nawet na kasetach, ponieważ był on wybredny co do swojej osobistej korespondencji i przesyłał tylko listy napisane ręcznie. Chociaż pisał dość regularnie i chociaż zwykle miał rację (w sprawach gustu był nieomylny), strasznie za nim tęskniła; tęskniła za ciepłem i światłem jego obecności, jak roślina trzymana z dala od słońca, jak zakonnica. Czymże jest życie w skrusze — a raczej, czym nie jest! Ale (jak napisał w jednym ze swoich cotygodniowych listów) jedyny sposób, by poznać cenę czegoś, to ją zapłacić.
I, odpowiedziała (chociaż ten list nie został nigdy wysłany), płacić ją i płacić.
Światełko pasa bezpieczeństwa mrugnęło, po czym zgasło. Boadicea odpięła go i wspięła się po krótkich schodkach do sali klubowej. Ktoś ubiegł ją przy barze, ciężki, rumiany mężczyzna w naprawdę brzydkim czerwonym blezerze. Syntetycznym, pomyślała — wyrok, od którego nie mogło być odwołania. Grzech (mawiał Grandison) można wybaczyć, ale nie syntetyk. Mężczyzna w blezerze skarżył się nosowo stewardowi przy barze, że za każdym razem, kiedy zamawiał drinka podczas startu, ta cholerna, idiotyczna maszyna błyskała do niego cholerny napis, który mówił: „Przykro mi, nie masz wystarczającego wieku”, a do cholery, on miał trzydzieści dwa lata! Przy każdej cholerze rzucał okiem na Boadiceę, żeby zobaczyć, czy jest zgorszona. Nie mogła powstrzymać się od promiennego uśmiechu po wyjaśnieniu stewarda — że komputer pomylił jego numer paszportu albo miejsca z danymi kogoś innego. Mężczyzna źle zrozumiał znaczenie jej uśmiechu. Z cudowną zarozumiałością podobnych sobie podszedł i zaproponował jej drinka. Powiedziała, że chciałaby różową damę.
„Czy cztery będą błędem?” — zastanawiała się. Czy przeszkodzą jej, kiedy przybędzie na miejsce, jaśnieć radością? Nie wyglądałoby to dobrze, gdyby po wyjeździe w niełasce powróciła, dwa lata później, pijana. Na razie jednak czuła, że panuje nad sobą, choć może jest nieco bardziej podatna na działanie alkoholu niż zwykle.
— Czyż te chmury nie są piękne? — zagadnęła, kiedy wrócił z drinkiem i zasiedli przed swoim widokiem nieba pierwszej klasy.
Zbywając jej pytanie przyjacielskim uśmiechem, zapytał, czy to jej pierwsza podróż do Ameryki. Najwyraźniej Ste. Ursule zrobiła swoje. Powiedziała, że nie, to była jej pierwsza podróż do Europy i teraz leci z powrotem.
Zapytał ją, co widziała. Odparła, że głównie muzea sztuki i kościoły.
— A ty? — zapytała.
— Och, nie miałem czasu zajmować się takimi rzeczami. To była podróż służbowa.
— Aha. W jakiej pracujesz branży? — Zadanie tego najbardziej amerykańskiego z pytań sprawiło jej prymitywną rozkosz.
— Jestem przedstawicielem Consolidated Food Systems.
— Naprawdę? Mój wujek też jest przedstawicielem, chociaż nie CES. Ma jednak z nimi jakieś związki.
— Cóż, C.F.S. to największa firma w Des Moines, więc nie jest to dziwne.
— Czy to tam mieszkasz?
— Mieszkam tam, gdzie C.F.S. postanawia mnie wysłać, a do tego momentu wysłali mnie już prawie wszędzie. — Klepał z pamięci. Ciekawiło ją, czy wymyślił to kiedyś sam, czy też wszyscy akwizytorzy CES. uczyli się tego podczas szkolenia. Potem zaskoczył ją. — Wiesz — powiedział tonem całkowicie wiarygodnego żalu, a nawet zadumy — mam jednak mieszkanie w Omaha, ale nie widziałem go od ponad roku.