Od razu poczuła się winna z powodu podpuszczania go. A dlaczego? Bo miał brzuch i nie umiał się ubierać? Bo jego głos był jękliwym, samotnym głosem prerii? Bo chciał, by te nieliczne minuty ich przelotu przez ocean nabrały cech prawdziwego ludzkiego spotkania? Czyż i ona tego nie chciała, mimo wszystko?
— Wszystko w porządku? — zapytał.
— Zdaje się, że się upiłam. Nie jestem przyzwyczajona do samolotów.
Chmury były teraz tak daleko w dole, że wyglądały jak blat z formiki, nieprzezroczysta biel zmiksowana z posępnym, szarawym błękitem. W rzeczywistości występ, na którym postawiła wcześniej drinka, był zrobiony właśnie z takiej żałosnej formiki.
— Ale lubię — dodała trochę desperacko, gdy on nadal tylko się gapił — latać. Myślę, że mogłabym spędzić całe życie w locie, po prostu śmigając ze świstem tu i tam, o tak: świst, świst.
Spojrzał na zegarek, żeby nie musieć patrzeć przed siebie, na lazur za szybą. Nawet tutaj, zdała sobie sprawę, nawet na wysokości dwudziestu pięciu tysięcy stóp, niewłaściwe było chwalenie czynności i mocy latania. Ta Ameryka!
— A ty gdzie mieszkasz? — zapytał.
— W Iowa, na farmie.
— Naprawdę? Córka farmera. — Uczciwie podkreślił podtekst swoich słów szerokim uśmiechem męskiej protekcjonalności.
Ona nie potrafiła utrzymać poczucia uczciwości. Wszystko w tym mężczyźnie obrażało przyzwoitość — jego apatyczna, niemodulowana mowa, jego samozadowolenie, jego głupota. Wydawał się całkowicie zasługiwać na swoje marne życie, a ona była tak podła, że chciała sprawić, by zobaczył, jak nędzny jest jego kształt.
— Tak, to ja. Chociaż jeśli ktoś musi być jakimś konkretnym rodzajem córki w obecnych czasach, to jest to najlepszy rodzaj. Nie zgadzasz się z tym?
Zgodził się, wyglądając, jakby spuszczono z niego powietrze. Wiedział, o co jej chodzi. Ona miała pieniądze, a on nie, i była to większa przewaga niż przynależność do bardziej uprzywilejowanej płci.
— Nazywam się Boadicea — poinformowała go, przez chwilę sprawiając wrażenie, jakby chciała podać mu rękę, ale zaraz, zanim mógł zareagować, sięgnęła po drinka.
— Boadicea — powtórzył, wymawiając wolno każdą samogłoskę.
— Przyjaciele mówią na mnie Bo, albo czasami Boa.
W pewnej sferze to by wystarczyło. Ale on z pewnością nie należał do tej sfery, ani nigdy nie miał należeć, chociaż było jasne ze sposobu, w jaki miał teraz utkwione w niej oczy, że pragnienie trwa.
— A mój ojciec mówi na mnie Bobo. — Westchnęła teatralnie. — Trudno jest iść przez życie z takim osobliwym imieniem, ale mój ojciec jest fanatycznym anglofilem, jak jego ojciec przed nim. Obaj mieli stypendium Rhodesa! Jestem jednak dosyć pewna, że mój brat go nie dostanie. On ma na imię Serjeant, a moja siostra Alethea. Mam chyba szczęście, że nie nadano mi imienia Brittania. Chociaż jeśli chodzi o przezwiska, miałabym wtedy wybór między Brit a Tanią. A ty lubisz Anglię?
— Byłem tam, ale tylko służbowo.
— Czy zatem sprawy służbowe unoszą cię tak wysoko, że lubienie po prostu nie wchodzi w grę?
— Cóż, kiedy tam byłem, przez większość czasu padał deszcz, a w hotelu, w którym się zatrzymałem, było tak zimno, że musiałem nakładać ubrania do łóżka, żywność była racjonowana, i to dlatego zostałem tam w ogóle wysłany. Ale poza tym dosyć mi się tam podobało. Ludzie byli przyjaźni, przynajmniej ci, z którymi musiałem mieć do czynienia.
Popatrzyła na niego z obojętnym uśmiechem i popiła różowej damy, która zaczęła wydawać się przesłodzona. Z powodu podziwiania elegancji i złośliwości tego, co sama właśnie powiedziała, Boadicea nie słuchała ani jednego jego słowa.
— Stwierdzam — oznajmił stanowczo — że ludzie zwykle tacy są, jeśli im pozwolisz.
— Och, ludzie… tak. Ja też tak sądzę. Ludzie są wspaniali. Ty jesteś wspaniały, ja jestem wspaniała, i steward ma wspaniałe rude włosy, chociaż nawet w połowie nie tak wspaniałe jak włosy mojego ojca. Mam teorię na temat rudych włosów.
— Jaką?
— Uważam, że jest to oznaka duchowego wyróżniania się. Swinburne miał intensywnie rude włosy.
— Kim był Swinburne?
— Największym poetą wiktoriańskiej Anglii. Skinął głową.
— Jest też Dolly Parsons. Jej włosy są dosyć rude.
— Kim jest Dolly Parsons?
— Leczy wiarą. W telewizji.
— Aha. Cóż, to tylko teoria.
— Niektóre z rzeczy, jakie robi, są rzeczywiście dosyć niewiarygodne. Wielu ludzi naprawdę w nią wierzy. Nigdy nie słyszałem jednak, żeby ktoś mówił, że chodzi o jej włosy. Mam kuzyna w Arizonie — ma rude włosy i mówi, że ich nienawidzi. Mówi, że ludzie ciągle dokuczają mu z ich powodu, dziwnie na niego patrzą.
Czuła się tak, gdy słuchała jednostajnego rozwijania się jego mowy, jakby usiadła na karuzeli, która teraz obracała się zbyt szybko, by móc wysiąść. Samolot przechylił się do tego czasu o kilka stopni w lewo. Słońce przesunęło się zauważalnie wyżej na zachodzie, tak że jego światło tworzyło rozległe semafory na podnoszących się i opadających falach, z których wszystkie chmury zostały starte.
— Przeproszę cię — powiedziała i pośpiesznie opuściła salę klubową.
W toalecie nikłe zielone światło wydawało się wylewać z luster w sposób zarazem niesamowity i uspokajający. Byłoby to schronienie całkowicie nadające się do zamieszkania, gdyby tylko nie widziała w każdym z luster własnego powodującego wyrzuty sumienia odbicia.
Bóg wiedział, że próbowała. Ile tygodni życia zmarnowała, usiłując stłumić i ucywilizować tę drugą Boadiceę, ubierając ją w zbyt drogie markowe ubrania, które przestawały być nieskazitelne w chwili, gdy wyjmowała je z ich wspaniałych pudełek, stosując dietę do granicy anoreksji i podniecając się kremami, balsamami, rzęsami, słoiczkami różu, kopiując na owalnym płótnie swojej twarzy twarze Rubensa, Modiglianiego, Reniego i Ingresa. Ale zawsze za tymi lepkimi maskami pozostawała ta sama zbyt pełna, zbyt wesoła twarz, obramowana tymi samymi obfitymi, niesfornymi rudobrązowymi włosami, które były włosami jej matki. Właściwie była córką swojej matki od początku do końca, oprócz umysłu, bo ten miała własny. Ale kogo pociesza poczucie, że ma wyraźne dary intelektualne? Nikogo, z pewnością, kto jest pijany i otoczony lustrami i chce, bardziej niż czegokolwiek innego na świecie, być kochany przez ludzi pokroju Grandisona Whitinga, człowieka, który oświadczył, że najważniejsza powinność arystokraty dotyczy jego własnej garderoby.
Bogactwo, tłumaczył Grandison Whiting swoim dzieciom, jest podstawą dobrego charakteru, i chociaż mógł mówić pewne rzeczy, takie jak ta uwaga o szafie, tylko dla efektu, w tej sprawie był szczery. Bogactwo stanowiło także, przyznawał, źródło zła, ale to była tylko druga strona medalu, logiczna konieczność. Pieniądze oznaczały wolność, po prostu, i ludzi, którzy nie mieli ich wcale albo mieli mało, nie można było oceniać według takich samych kryteriów jak tych, którzy mieli ich trochę albo dużo, bowiem nie należeli do wolnych strzelców. Zatem prawość stanowiła arystokratyczną prerogatywę, i występek także.
To był dopiero początek systemu ekonomii politycznej Grandisona Whitinga, który prowadził, we wszystkich swoich wnioskach i opracowaniach, o wiele dalej i głębiej, niż Boadicei kiedykolwiek pozwolono śledzić, bo w pewnych kluczowych momentach w wykładaniu jego systemu nakazywano jej iść spać albo dżentelmeni odchodzili od stołu, by zajmować się swoimi poglądami i swoimi cygarami w męskim odosobnieniu. Zawsze, jak się wydawało, ten moment następował akurat, kiedy myślała, że zaczęła widzieć go takiego, jakim był naprawdę: nie dobrotliwego, niedbałego ojca — Świętego Mikołaja, pobłażającego jej w jej dziewczęcych adoracjach, ale prawdziwego Grandisona Whitinga, którego renesansowa energia wydawała się bardziej przekonywającym dowodem istnienia Boga niż którakolwiek ze słabych koncepcji apologetyki, jakich wyuczenia się na pamięć wymagano od niej w Ste. Ursule. Sama Ste. Ursule była najbardziej drastycznym z tych wygnań od jego obecności. Chociaż Boadicea z czasem zaczęła rozumieć potrzebę tego (z pomocą swojego analityka), chociaż nawet wymusiła w końcu zgodę od własnego serca, dwuletnie wygnanie od ojca było naprawdę gorzkim chlebem — tym bardziej gorzkim dlatego, że tak wyraźnie ściągnęła je na siebie.