Выбрать главу

Zaczęło się to, jak wszystkie jej smutki, od pewnego entuzjazmu. Dostała na czternaste urodziny kamerę wideo, najnowszy model Editronika. W ciągu trzech tygodni tak całkowicie opanowała programy, do jakich kamera była zdolna, i ich różne kombinacje, że udało jej się skonstruować film dokumentalny na temat funkcjonowania i codziennego życia Worry (jak nazywała się posiadłość Whitingów i film), który okazał się zarazem tak płynny, tak pełen życia i tak profesjonalnie nieszkodliwy, że pokazano go w porze największej oglądalności na stanowym kanale edukacyjnym. Powstał dodatkowo obok jej, jak je nazywała, „prawdziwych filmów”, które choć mniej nadawały się do publicznej emisji, były nie mniej cudowne. Ojciec aprobował to i zachęcał ją — co innego mógł zrobić? — i Boadicea, zachwycona, unosząca się radością, została porwana przez twórczą pasję jak przez tsunami.

W ciągu trzech miesięcy po pierwszej klasie liceum opanowała wachlarz sprzętu i technik programowania, który wymagałby tyluż lat nauki w technicznym college`u. Dopiero kiedy, przy pomocy ojca, uzyskała korespondencyjny dyplom i licencję związkową, przedstawiła propozycję, ku której dążyła od samego początku. Zapytała, czy pozwoliłby jej wykonać dogłębne studium jego własnego życia? Byłoby to uzupełnienie Worry, ale na o wiele bardziej podniosłą skalę zarówno co do długości, jak siły wyrazu.

Z początku odmówił. Błagała. Obiecała, że będzie to hołd, pomnik, apoteoza. Grał na zwłokę, oświadczając, że chociaż wierzy w jej geniusz, wierzy także w świętość życia prywatnego. Po co miałby wydawać milion dolarów na ochronę swojego domu i gruntów, a potem pozwalać swojej własnej Bobo ujawniać tę drogo kupioną prywatność oczom ogółu? Obiecała, że żadne zacisza nie zostaną pogwałcone, że jej film zrobi dla niego to, co Eisenstein zrobił dla Stalina, co Riefenstahl zrobiła dla Hitlera. Ona go wielbiła i chciała, by świat ukląkł obok niej. Wiedziała, że tak by się stało, gdyby tylko dał jej szansę. W końcu — co innego mógł zrobić? — zgodził się, z zastrzeżeniem, że jeśli nie zaaprobuje gotowego produktu, nie zostanie on pokazany nikomu innemu.

Natychmiast zabrała się do pracy, z tą świeżą i nieodpartą energią, którą może dysponować tylko wiek młodzieńczy, i umiejętnościami niemalże równymi jej energii. Pierwsze materiały dzienne wyglądały w obiecany, hieratyczny sposób i ukazywały Grandisona Whitinga jako jeszcze bardziej grandisońskiego niż poza ekranem. Poruszał się przez scenariusze swojego życia z ciężką, hipnotyczną gracją Króla Słońce, jego jaskraworude włosy tworzyły rodzaj aureoli dookoła bladej, doskonałej, celtyckiej twarzy. Jeśli chodziło o jego ubrania, świadczyły one w każdym ściegu i fałdzie o wewnętrznej, niezawodnej arete człowieka je noszącego. Żaden premier, żadna gwiazda filmowa, żaden gangster nigdy nie posiadali tak wspaniałej garderoby.

Czar tego filmu dla samego Grandisona musiał być równie nieprzeparty, co krępujący. Był to tak oczywisty akt czci. Ale mógł, mimo wszystko, na coś się przydać. Zasoby sztuki nieczęsto są przecież poświęcane tak szczodremu sławieniu wartości ludzi bardzo bogatych, a kiedy są, to najczęściej łatwo w nich dostrzec poczucie kupowanego i opłacanego towaru, zapach, jak stosów ciętych kwiatów, słodki, ale nie całkiem naturalny. Film Boadicei nie miał w ogóle wysokiego połysku zniewolonej sztuki, a jednak stanowił, być może, w swój porywczy sposób, prawdziwe osiągnięcie.

Praca trwała. Boadicei pozwolono wznowić uczęszczanie do liceum w Amesville z ograniczonym planem, aby mogła korzystać z godzin światła dziennego. W miarę jak czuła się pewniejsza swoich umiejętności, pozwalała sobie na małe liryczne odejścia od wczesnej wzniosłej maniery filmu. Przyłapała ojca, całkiem z zaskoczenia, na zabawnej szamotaninie z Dow Jones, jego spanielką. Nagrywała minuty, a wkrótce całe kasety jego autentycznej i rozkosznej rozmowy przy stole, w tym pewnego razu, kiedy jadł z nimi wujek Charles, szef Komisji Budżetowej Kongresu. Chodziła wszędzie za ojcem podczas jego podróży w interesach do Omaha i Dallas i zdobyła trochę zadowalającego materiału z czymś, co wyglądało na naprawdę twarde negocjacje.

Wiedziała jednak, że tak nie jest, i dostała obsesji (zarówno jako artystka, jak i córka) na punkcie dotarcia do tych zacienionych zakamarków jego życia, gdzie (jak wierzyła) był najpełniej sobą. Wiedziała, że to, co odważał się powiedzieć przed jej kamerami, różni się istotnie od tego, co powiedziałby szczerze pośród przyjaciół; różni się jeszcze bardziej od tego, co w głębi duszy uważał za prawdę. A raczej to podejrzewała, gdyż przy swoich dzieciach Grandison Whiting rzucał tylko niezwykle dwuznaczne aluzje co do własnych opinii na temat jakichkolwiek spraw poważniejszych niż kwestie smaku i postępowania. Zamiast tego miał profesorski talent do pokazywania, jak z jednej strony można myśleć to, a z drugiej strony tamto, wcale nie rozstrzygając, co z tej pary, jeśli coś, przedstawia przekonania Grandisona Whitinga.

W miarę jak film posuwał się naprzód, a potem się nie posuwał, Boadicea stwierdziła, że natyka się na tę dwuznaczność we wszystkim, co mówi jej ojciec, w samych jego uśmiechach. Im bardziej to rozważała, tym mniej rozumiała, chociaż nadal go wielbiła. Nie mogło chodzić o to, że jej ojciec po prostu nie miał spójnej wizji świata i swojego miejsca w nim, że robił, cokolwiek musiał zrobić, w celu zadbania o swoje interesy dla zwykłej, codziennej korzyści. Tak mogło być z jej wujkiem Charlesem (w sposób typowy dla znacznie młodszych braci równie oddanym Grandisonowi jak sama Boadicea); może się tak dziać w przypadku wielu mężczyzn, którzy zamieszkują korytarze władzy z racji urodzenia, a nie w wyniku ich zawojowania, ale nie było tak z nim, to wykluczone.

Zaczęła węszyć. Pozostawiana sama w jego gabinecie, czytała papiery leżące na jego biurku, przetrząsała szuflady. Podsłuchiwała telefony, jego rozmowy z pracownikami rezydencji i personelem operacyjnym, ich rozmowy o nim. Niczego się nie dowiedziała. Zaczęła szpiegować. Dysponując sprzętem i znajomością rzeczy nabytymi w celu kręcenia filmów, zdołała założyć podsłuch w jego gabinecie, w jego prywatnej bawialni i w palarni. Grandison wiedział o tym, ponieważ jego wart milion dolarów system ochrony był odporny na znacznie groźniejsze ataki niż ten, ale pozwolił, by to trwało. Po prostu powstrzymywał się od mówienia w tych pokojach czegokolwiek, czego nie powiedziałby w obecności delegacji Rady Kościołów Iowa. Pewnego razu Boadicea stanowiła publiczność dla właśnie takiej delegacji, przybyłej, by uzyskać poparcie jej ojca (a poprzez niego jej wuja) dla ustawy mającej pozbawić funduszy federalnych wszystkie stany i miasta, które bezpośrednio lub pośrednio pozwalały wydawać dolary z podatków na tanie argentyńskie ziarno. Grandison nigdy nie był bardziej elokwentny, ale delegacja nie uzyskała ostatecznie niczego poza jego podpisem — i to nie na czeku, ale na petycji.