— Przepraszam — powiedziała z całkowitą szczerością skruchy.
Carl zmarszczył czoło.
— Za co?
— Za to, że odciągnęłam cię w taki sposób. Za to, że zabieram ci czas. To znaczy… — Przycisnęła palce do boków swojej głowy tuż nad kośćmi policzkowymi, gdzie strumień różnych cierpień zaczynał przybierać postać potwornego bólu głowy. — To znaczy, nie zapytałam, czy masz inne plany na ten wieczór, prawda?
Przywołał na usta jeden ze swoich automatycznych uśmiechów.
— W porządku, panno Whiting. Niezupełnie planowałem przyjazd do Elmore dziś wieczorem, ale co tam, do diabła. Jak pani mówi, jedzenie jest świetne. Martwi się pani o swoją rodzinę?
— Wręcz przeciwnie. Jestem całkowicie wkurzona na nich wszystkich.
— Tak też to zrozumiałem. Oczywiście to nie moja sprawa, ale wiem na pewno, że pani ojciec nie miał wielkiego wyboru, czy jechać do Chicago, czy nie.
— Och tak, nauczyłam się dawno temu, że biznes to biznes. I nie… nie mogę… winić go. Ale Serjeant mógł przyjechać. Jest moim bratem.
— Nie wspomniałem o tym dotąd, panno Whiting…
— Beverley — poprawiła go. Wcześniej dla zabawy kazała mu, by nazywał ją imieniem z jej fałszywego dokumentu.
— Nie wspomniałem o tym na razie, panno Whiting, bo nie wydawało się to moją sprawą, ale powód, dla którego pani brat nie mógł przyjechać po panią, jest taki, że dwa tygodnie temu zatrzymano mu prawo jazdy za prowadzenie samochodu po pijanemu. Jechał do domu właśnie stąd, z Elmore.
— Mógł więc przyjechać z tobą. Alethea też.
— Może mogli. Ale nie sądzę, by któreś z nich lubiło za bardzo moje towarzystwo. Nie, żeby czuli jakiegoś rodzaju urazę do mnie. Ale w końcu jestem tylko jednym z kierowników działów, a nie przyjacielem rodziny.
Po czym — i, jak się zdawało, bez żadnego poczucia, że ta czynność może budzić zastrzeżenia — przelał resztkę wina z karafki do własnego kieliszka.
— Jeśli chcesz mnie teraz zabrać do domu, w porządku.
— Proszę się po prostu rozluźnić, panno Whiting.
— Beverley.
— Okej, Beverley.
— Istnieje prawdziwa Beverley Whittaker. Była w Szwajcarii, wędrowała pieszo po górach. Spotkałyśmy się w schronisku mniej więcej w połowie drogi na Mont Blanc. Była tam po prostu niewiarygodna burza z piorunami. Gdy raz zobaczyło się błyskawice w górach, można zrozumieć, dlaczego Grecy powierzyli kontrolę nad nimi swojemu najważniejszemu bogu.
Carl skinął ponuro głową.
Musiała przestać paplać, ale długie chwile ciszy wywoływały u niej taką samą panikę.
Kolejna para wyszła na parkiet, ale akurat gdy zaczęli tańczyć, muzyka ustała. Cisza wzmogła się.
Boadicea miała praktyczną zasadę na takie sytuacje, mianowicie — by zainteresować się innymi ludźmi, gdyż to z kolei interesowało ich.
— A, hm, nad czym ty masz kontrolę? — zapytała.
— Słucham? — Ale spoglądał na nią akurat przez tyle czasu, by zobaczyła, że zrozumiał, i miał jej za złe to pytanie.
Pytanie, które pomimo to musiała powtórzyć.
— Powiedziałeś, że jesteś jednym z kierowników działów. Którym działem kierujesz?
— Wszystkim, co ma coś wspólnego z brygadami roboczymi. Przede wszystkim rekrutacją i zakwaterowaniem. Transport, lista płac, nadzór.
— Aha.
— To praca, którą trzeba wykonać.
— Oczywiście. Mój ojciec mówi, że to najważniejszy dział na farmie.
— Chcąc przez to powiedzieć, że jest najbrudniejszy. A jest.
— Cóż, nie to miałam na myśli. W rzeczywistości ja bym tak nie powiedziała.
— Powiedziałaby pani, gdyby musiała pani mieć do czynienia z niektórymi z typów, którzy do nas trafiają. Za mniej więcej miesiąc, w szczytowym punkcie, będziemy mieli coś koło tysiąca dwustu na liście płac, i z tych tysiąca dwustu powiedziałbym, że co najmniej połowa jest nie lepsza od zwierząt.
— Przykro mi, Carl, ale po prostu nie mogę się z tym zgodzić.
— Cóż, nie ma powodu, by pani musiała, panno Whiting. — Uśmiechnął się. — To znaczy Beverley. W każdym razie to dobra praca, i diabelnie duża odpowiedzialność dla kogoś w moim wieku, a więc byłoby szaleństwem narzekać, jeśli wydaje się, że to robię. A nie robię tego.
Uratowała ich kelnerka, która przyszła i zapytała, co chcą na deser. Carl poprosił o krem bawarski. Boadicea, ponieważ był to jej pierwszy posiłek po powrocie do Ameryki, zamówiła szarlotkę.
Zaczęła się nowa polka. Przyznając się do porażki, Boadicea obróciła swoje krzesło bokiem, by patrzeć na tańczących. Na parkiecie znajdowała się para, która naprawdę potrafiła pląsać. Ciała poruszały się z życiem. Pozostali tancerze przypominali przy nich woskowe figury, jakie oglądało się za opłatą w namiocie na okręgowym jarmarku. Dziewczyna była szczególnie dobra. Miała na sobie szeroką, wirującą, trochę cygańską spódnicę z falbanką, a kołysanie, kloszowe wybrzuszanie i kręcenie ową spódnicą wydawało się napełniać nijaką muzykę energią całkiem wyższego rzędu. Chłopak tańczył z równą energią, ale mniejszą ostentacją. Jego kończyny poruszały się zbyt gwałtownie, natomiast tułów wydawał się nigdy w pełni nie odblokowywać z wrodzonego przykucnięcia. Było to ciało chłopa z obrazu Breughla. Ale i tak radość na jego twarzy była tak żywa, a sama twarz tak przystojna (wcale nie jak z Breughla), że nie dało się w odpowiedzi powstrzymać uczucia radości. Boadicea była pewna, że dziewczyna nie tańczyłaby wcale tak dobrze z kimś innym i nie byłaby tak rozpłomieniona. Razem, jak długo trwała polka, sprawiali, że w gospodzie „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore czas się zatrzymał.
6
Spośród tradycji i instytucji liceum w Amesville pani Norberg z sali 113 była jedną z najgroźniejszych — w, jak lubiła mówić Boadicea, pierwotnym znaczeniu tego słowa. Kilka lat wcześniej, po wyrównanej trójstronnej rywalizacji, została wybrana do Izby Reprezentantów z listy Amerykańskiej Partii Odnowy Duchowej. W jej najlepszych czasach APOD stanowiła punkt zborny najbardziej zagorzałych Sług Bożych ze Środkowego Zachodu, ale gdy ich pierwsza piękna wizja przebudzonej duchowo Ameryki zanikła, a zwłaszcza kiedy przywódcom partii udowodniono, że są równie przekupni jak zwykli republikanie i demokraci, jej członkowie wrócili do Wielkiej Starej Partii albo stali się, jak pani Norberg, samotnymi głosami wołającymi na puszczy politycznych błędów.