Выбрать главу

Pani Norberg uczyła przed wyborami historii Ameryki i w ostatniej klasie wiedzy o społeczeństwie, a gdy wróciła do Iowa po pojedynczej kadencji w Waszyngtonie, zajęła się tymi samymi przedmiotami i nauczała ich do dziś, chociaż ostatnio powiększyła swoją legendę poprzez spędzenie dwuletniego tak zwanego urlopu naukowego w domu opieki w Dubuque, dokąd została zabrana (zdecydowanie wbrew swojej woli) po tym, jak natchnęło ją pewnego dnia, by obciąć uczniowi włosy w szkolnej stołówce. Jej uczniowie nazwali to drugą kadencją Góry Lodowej. Wiedzieli, że jest szalona, ale nikomu nie wydawało się to za bardzo przeszkadzać. Od czasu Dubuque jej ataki szału przeciw osobom żującym gumę i podającym sobie liściki znacznie osłabły i ograniczyła się do konwencjonalnej broni nauczyciela, wykazu ocen. Przeciętnie dwadzieścia procent klasy kończącej szkołę w każdym roku nie zdawało z wiedzy o społeczeństwie i musiało odbyć lekcje uzupełniające, żeby dostać dyplomy. Wszyscy jej znani wrogowie oczywiście oblewali, ale wydawało się, że to samo może spotkać dowolną osobę. Jej oceny F, niedostateczne, niczym deszcz spadały jednakowo na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Niektórzy nawet twierdzili, że pani Norberg wyciąga nazwiska losowo z kapelusza.

Byłoby to wystarczająco niepokojące z racji samej swej rażącej niesprawiedliwości, ale Boadicea miała specjalny powód, by lękać się przedmiotu Góry Lodowej, mianowicie to jej wujek Charles pozbawił panią Norberg miejsca w Kongresie. Kiedy przedstawiła swoje obawy ojcu, zbagatelizował to. Większość ludzi, z którymi człowiek musi się zadawać, stwierdził Grandison, to wariaci. Jeden z głównych powodów, dla których Boadicea chodziła do publicznej szkoły średniej, był dokładnie taki, by mogła pogodzić się z tą nieprzyjemną prawdą. Jeśli chodziło o możliwość niezdania, nie musiała się martwić: Grandison już umówił się z dyrektorką, że jego córka będzie mogła poprawiać każdą ocenę niższą od B. Musiała zatem tylko chodzić do sali 113 na jedną godzinę każdego dnia i siedzieć. Mogła być tak małomówna albo tak otwarta, jak chciała — nie miało to znaczenia. Ale jeśli chodziło o pozbycie się pani Norberg, okazało się to wykluczone. Może była niekompetentna, albo nawet fiśnięta, ale była także ostatnim Sługą Bożym z zaświadczeniem w ciele pedagogicznym tej szkoły średniej i każda próba usunięcia jej wywołałaby wielki smród w całym okręgu, a może w całym stanie. Za trzy lata odejdzie na emeryturę; do tego czasu trzeba będzie ją znosić.

Otrzymawszy takie gwarancje — prawdziwą zbroję — Boadicea wkrótce stała się oficjalną mendą na lekcjach wiedzy o społeczeństwie. Pani Norberg wydawała się raczej wdzięczna za to, że znalazł się ktoś, kto przy odrobinie szczęścia będzie żywić i wyrażać opinie, jakie w innym razie musiałaby przedstawić sama, zanim mogłaby je zmiażdżyć, a taki układ nigdy nie zadowala zbytnio kogoś, kto uwielbia kontrowersje. To, że te nietypowe poglądy posiadały o wiele większą siłę i zdolność przekonywania, gdy wyrażała je Boadicea, a nie zwykli słabi przeciwnicy Góry Lodowej, wydawało się jej nie przeszkadzać. Jak w przypadku większości ludzi o silnych przekonaniach, jej świadomość odnotowywała każde zaprzeczenie jako zupełny nonsens. Wiara to selektywny rodzaj ślepoty.

A więc wyglądało to tak, że ilekroć Boadicea rozprawiała na jakiś temat, od słuszności progresywnego podatku dochodowego do niesłuszności niedawnej demagogicznej wendety jej wuja Charlesa przeciw AUSO, niewzruszony uśmiech pojawiał się na bezbarwnych wargach Góry Lodowej, jej oczy stawały się szkliste i splatała palce w kolczastą bryłkę opanowania, jakby mówiła: „Choćby mój obowiązek okazał się bolesny, wypełnię go do ostatniej kropli mojej krwi”. Kiedy Boadicea kończyła, pani Norberg rozdzielała ręce, wzdychała lekko i dziękowała jej ironicznie za na pewno „bardzo interesujący” albo „bardzo niezwykły” punkt widzenia. Jeśli to wydawało się niewystarczająco druzgocące, pytała innych w klasie o ich zdanie w tej sprawie, wybierając najpierw kogoś, kto, jak przypuszczała, sympatyzował z jej linią. Większość uczniów, z ostrożności, nie dawała się złapać w pułapkę żadnej opinii, za czy przeciw, ale istniała mała grupa, ośmioro z trzydzieściorga dwojga, na której pani Norberg mogła polegać, czyli zakładać, że będą powtarzać jak papugi jej utrwalone uprzedzenia, choćby najgłupsze, choćby najbardziej jaskrawo sprzeczne z faktami. To zawsze jednemu z nich pozwalała mieć ostatnie słowo — strategia, która przynosiła pożądany skutek, taki, że Boadicea wydawała się, nawet sobie samej, jednoosobową mniejszością. Pozwalało to także zwykle rozproszyć jej wrogość i skierować ją przeciw tym ośmiorgu niezawodnym uczniom, których imiona stały się dla niej rodzajem ponurej litanii: Cheryl i Mitch, Reuben i Sloan, Sandra i Susan, Judy i Joan. Wszystkie dziewczęta wśród nich, oprócz Sandry Wolf, były cheerleaderkami, i wszystkie, bez wyjątku, miały pusto w głowie. Troje z tej ósemki — Joan Smali oraz Cheryl i Mitch Seversonowie — pochodziło z bogatszych rodzin farmerskich z tej okolicy. Seversonowie i Smallowie na pewno nie mogli równać się z Whitingami, ale jednak należeli do „szlachty” i zapraszano ich oczywiście na wszystkie większe imprezy w Worry. Boadiceę martwiło to, że nie zgadza się z trojgiem z ludzi, z którymi miała utrzymywać przyjacielskie, a przynajmniej dobrosąsiedzkie stosunki, ale nie mogła się powstrzymać. Nie było potrzeby, by podlizywali się pani Norberg tak jawnie. Ich rodzice nie byli Sługami Bożymi, a przynajmniej nie tak tępymi jak oni sami. Fanatyzm na skalę APOD stanowił relikt przeszłości. A więc dlaczego to robili? Zakładając, że po prostu nie lizali jej butów. A jeśli o to szło, jak można było wyjaśnić istnienie kogoś takiego jak sama Góra Lodowa? Dlaczego tacy ludzie tak zawzięcie pragnęli patrolować najbardziej osobiste myśli innych? Bo właśnie do tego sprowadzał się odwieczny lęk Sług Bożych przed muzyką i podobnymi zjawiskami. Nie mogli znieść tego, by inni mieli przeżycia, do których oni nie byli zdolni. Uraza. Uraza i zazdrość — takie to było proste, chociaż nikt (nawet Boadicea) nie odważał się powiedzieć tego wprost. Sytuacja stała się ostatnio trochę bardziej rozluźniona, ale nie aż tak.

Jak większość doświadczonych nauczycieli, pani Norberg była nałogową monologistką, a więc nie każdego dnia prosiła Boadiceę o przemawianie za rozsądkiem i umiarem; w ramach pokuty ta musiała słuchać chaotycznych wspomnień Góry Lodowej o jej kadencji w Kongresie (nauczycielka szczególnie szczyciła się wyróżniającym ją faktem, że jako jedyna była obecna na każdym głosowaniu przeprowadzonym podczas tych dwóch lat). Zmieniały się one, poprzez niezwykle wolne skojarzenia, w (na przykład) mdląco uroczą anegdotę o kochanych słodkich wiewiórkach na tyłach jej domu — Srebrnym Pyszczku, Trzpiocie i Rękawiczce, z których każda była małym, nieobrobionym filozofem — i te dziwactwa przekształcały się, stopniowo i niedostrzegalnie, w diatryby przeciw Agencji ds. Żywności i Leków, bete noire Środkowego Zachodu. Wszystko to — wspominki, dziwactwa, słowa potępienia — przedstawiała z porozumiewawczą miną wskazującą na ich współudział, bowiem Góra Lodowa miała podstawowe założenie, że jej uczniowie zdają sobie sprawę, jakie mieli szczęście, gdy przydzielono ich na jej lekcje wiedzy o społeczeństwie, a nie do mdłego liberała pana Coksa.

Słuchając tych monologów i waląc swoim rozumem w niewzruszony, nieprzenikalny autorytet tej kobiety, Boadicea znienawidziła panią Norberg nienawiścią, która sprawiała, że przy końcu godziny lekcyjnej dziewczyna trzęsła się z bezsilnej wściekłości. Dosłownie się trzęsła. Z powodu instynktu samozachowawczego zaczęła więc opuszczać lekcje, chociaż nie było sposobu, by opuścić budynek, skoro kierowcy autobusów pilnowali wszystkich drzwi. Zamykała się na zamek w ubikacji i siedziała ze skrzyżowanymi nogami na sedesie, rozwiązując zadania z rachunku różniczkowego. Stała się otwarcie sarkastyczna na lekcjach i drwiła, kiedy z niej drwiono. Pamiętała, żeby zawsze, kiedy zaczynał się monolog, odwrócić się od Góry Lodowej i wpatrywać się za okno, chociaż niczego tam nie było widać oprócz nieba, chmur i nudnego łuku trzech zawieszonych drutów. Pani Norberg zareagowała na te prowokacje jedynie przeniesieniem Boadicei do pierwszego rzędu, i odtąd, jeśli ta postanowiła obrócić wzrok, po prostu stawała między widzem i widokiem.