— Nie mogę powiedzieć, żebym kiedykolwiek dużo o tym myślał.
— Z pewnością, Danielu, skoro poszedłeś do więzienia za złamanie stanowego prawa… — Przerwała na rzecz wszystkich w klasie, którzy mogli o tym nie wiedzieć. Oczywiście nie było nikogo, kto nie słyszał już legendy Daniela. Prawie dorównywała wielkością legendzie pani Norberg, co prawdopodobnie, bardziej niż wchodzące w grę zasady, tłumaczyło jej nieustępliwą, zawziętą niechęć. — Z pewnością, skoro zostałeś potem zwolniony, ponieważ Sąd Najwyższy… — Uniosła sardonicznie brwi. — …orzekł, że mimo wszystko to prawo nie jest prawem i nigdy nie było… z pewnością musisz mieć jakieś zdanie na taki temat.
— Chyba moje zdanie jest takie, że nie robi to w sumie wielkiej różnicy.
— Nie robi wielkiej różnicy! Tak duża zmiana?
— Wyszedłem dwa tygodnie wcześniej, i to w sumie wszystko.
— Naprawdę, Danielu, nie wiem, o co może ci chodzić.
— Chodzi mi o to, że nadal nie uważam, iż bezpiecznie jest wyrażać szczerą opinię gdziekolwiek w stanie Iowa. I o ile wiem, nie ma prawa, które mówi, że muszę. I nie zrobię tego.
Najpierw nastąpiła cisza. Potem, pod przewodnictwem Boadicei, odrobina aplauzu. Nawet przy tej bezprecedensowej prowokacji pani Norberg nie spuszczała Daniela z oczu. Prawie widać było kalkulacje trwające za tym nieruchomym spojrzeniem: czy jego bezczelność daje się usprawiedliwić, teoretycznie, jako szczerość? Czy też można by kazać mu za to zapłacić? Nic mniejszego niż wydalenie nie byłoby warte walki na całego, i w końcu, z widoczną niechęcią, postanowiła nie ryzykować. Będzie kolejna okazja.
Po lekcji Boadicea czatowała na Daniela przy drzwiach stołówki.
— To było odjazdowe — powiedziała mu scenicznym szeptem, wsuwając się za niego do kolejki po lunch. — Prawdziwy film przygodowy.
— To był błąd.
— O nie! Miałeś zupełną, uniwersalną rację. Jedynym sposobem, by poradzić sobie z Górą Lodową, jest milczenie. Niech rozmawia ze swoimi ośmioma echami.
Tylko się uśmiechnął. Nie zmysłowym, niezapomnianym uśmiechem z gospody „Tor dla Wrotkarzy” w Elmore, ale uśmiechem pełnym myśli i znaczenia. Speszyła się, jak gdyby, nie dając jej żadnej odpowiedzi, chciał pokazać, że uważa ją za jedną z osób, z którymi nie jest bezpiecznie rozmawiać. Uśmiech osłabł.
— Hej — powiedział Daniel — to głupi spór — ty mówisz mi, że mam rację, a ja mówię, że nie mam.
— Cóż, przecież masz rację.
— Może, ale to, co jest dobre dla mnie, niekoniecznie jest dobre dla ciebie. Jeśli przestaniesz ją atakować, czego będzie słuchać reszta z nas?
— Chodzi ci o to, że mogę pozwolić sobie na odwagę, bo jestem bezpieczna.
— A ja nie mogę sobie na nią pozwolić. Ale nie powinienem był dawać tego do zrozumienia. To jest ten błąd. Jedną z pierwszych rzeczy, których uczysz się w więzieniu, jest to, że strażnicy lubią się czuć lubiani przez ciebie. Norberg nie jest inna.
Boadicea miała ochotę otoczyć go ramionami, podskoczyć i zagrzewać go jak jakaś głupiutka cheerleaderka, kupić mu coś straszliwie drogiego i odpowiedniego, taki był ogrom jej zgody i wdzięczności za to, że ma kogoś, z kim się zgadza.
— Szkoła istotnie jest więzieniem — zgodziła się z przekonaniem. — Wiesz, kiedyś myślałam, że jestem jedyną osobą na świecie, która to rozumie. Byłam w Szwajcarii w okropnej tak zwanej prywatnej szkole dla dziewcząt i napisałam list do domu, do mojego ojca, wyjaśniając, na ile sposobów jest to więzienie, a on odpisał: „Oczywiście, moja droga Bobo — szkoła jest więzieniem z tego bardzo dobrego powodu, że wszystkie dzieci są przestępcami”.
— Aha.
Dotarli już do jedzenia. Daniel wziął półmisek surówki z kapusty na tacę i wskazał paluszki rybne.
— Właściwie — ciągnęła — niedokładnie tak napisał. Napisał, że nastolatki nie są jeszcze w pełni cywilizowane, a więc są niebezpieczne. Może nie tutaj w Iowa, ale na pewno w wielkich miastach. Lecz jedną z różnic między Iowa i wielkimi miastami… och, tylko zupa dla mnie, proszę… jest stopień, w jakim ludzie tutaj rzeczywiście żyją według oficjalnych zasad. W każdym razie tak mówi mój ojciec.
Daniel dał swoją szkolną kartę kredytową młodej kasjerce. Maszyna wysyczała ceny jego lunchu i dziewczyna oddała mu kartę. Podniósł tacę.
— Danielu?
Zatrzymał się, a ona poprosiła wzrokiem, żeby poczekał, aż będą poza zasięgiem słuchu kasjerki. Kiedy się tam znaleźli, zapytała go:
— Czy jesz dziś lunch z kimś innym? — Nie.
— To może zjesz ze mną? Wiem, że to nie ja powinnam pytać, i prawdopodobnie wolisz mieć ten czas dla siebie, żeby pomyśleć. — Przerwała, by pozwolić mu jej zaprzeczyć, ale on po prostu stał tam ze swoim porywającym uśmiechem wyższości. Jego uroda była taka śniada, taka egzotyczna, prawie jakby należał do innej rasy. — Ale ja — nie ustępowała — jestem inna. Lubię mówić, zanim pomyślę.
Zaśmiał się.
— Słuchaj, mam pomysł — powiedział. — A może ty zjadłabyś lunch ze mną?
— Och, jakie to miłe, że pytasz, Danielu — odparła w afektowany sposób, parodiując łobuzerską beztroskę. Albo może był to autentyczny towar, właśnie łobuzerska beztroska. — Czy też powinnam nazywać cię panem Weinrebem?
— Może jakoś pośrodku.
— Bardzo zabawne — stwierdziła komicznie niskim głosem.
— To zawsze mówi Susan McCarthy, kiedy nie znajduje słów.
— Wiem. Uważnie obserwuję otoczenie. Też. — Ale mimo wszystko zabolało ją to, że została porównana (i to celnie) z kimś takim jak jakaś Susan McCarthy.
Znaleźli miejsce na ławie przy stosunkowo cichym stoliku. Zamiast zabrać się do jedzenia, po prostu na nią patrzył. Zaczął coś mówić i umilkł. Czuła mrowienie podniecenia. Przyciągnęła jego uwagę. Nie do tego stopnia, by ją polubił, ani nawet, w jakikolwiek zaangażowany sposób, zainteresował się nią, ale najgorsze minęło, i nagle, co niewiarygodne, nie przychodziło jej na myśl nic innego do powiedzenia. Zarumieniła się. Uśmiechnęła. I potrząsnęła głową z łobuzerską beztroską.
7
Po kłótni ze swoją pełną nienawiści — dosłownie pełną nienawiści — siostrą Boadicea otuliła się starą, zielonooliwkową szkolną peleryną i poszła na dach, gdzie wiatr smagał jej włosy i tłukł w pelerynę z zadowalającą siłą. Menda, myślała, mając na myśli Aletheę, kołtunka, suka, kreatura, szpiegówa, snobka; chytra, bezmyślna, bezduszna, zarozumiała flądra. Najgorsze było to, że Boadicea nie potrafiła nigdy, kiedy dochodziło do konfrontacji, przełożyć swojej pogardy na język, do którego rozumienia Alethea by się przyznała, natomiast Alethea miała monolityczną wiarę w swoje snobizmy, która nadawała nawet jej najbardziej banalnym drwinom rodzaj powagi.
Nawet dach nie był wystarczająco daleko. Z ponurym uniesieniem Boadicea wspięła się na zachodnią wieżę wiatrów, zatrzymując się pod osłoną pierwszego wiatrowskazu i zdumiewając beznamiętnie, że mogło zostać dość ciepła w tych zimowych podmuchach, by było przetwarzane na miarowe wirowanie metalowych łopatek. Czy to istotnie było ciepło? Czy tylko pęd cząsteczek gazu? Czy istniała jakaś różnica? W każdym razie nauka była wspaniała.
A więc zapomnij o Alethei, powiedziała sobie. Wznieś się ponad nią. Przypatrz się chmurom i ustal rzeczywiste kolory zawarte w ich cętkowanej, świetlistej, nadprzyrodzonej szarości. Urządź świat tak, by jej nieznośnego, drwiącego profilu nie było na pierwszym planie, a wtedy może stanie się on światem zadowalającym, wielkim i promiennym i pełnym cudownych procesów, z którymi bystry umysł może nauczyć się sobie radzić w taki sposób, jak wieże radziły sobie z wiatrem, jak jej ojciec radził sobie z ludźmi, nawet takimi skądinąd krnąbrnymi ludźmi jak Alethea i od czasu do czasu ona sama.