Daniel opuścił ręce. Strażnik wydawał się zastanawiać, czy się obrazić. Zamiast tego wszedł z dyskiem do budki i przez pięć minut Daniel go nie widział. W końcu postawił rower na podpórce i podszedł do drzwi budki. Za szybą zobaczył teraz, jak strażnik rozmawia przez telefon. Mężczyzna pokazał mu gestem, żeby wrócił do roweru.
— Czy coś jest nie tak? — krzyknął Daniel przez szybę. Strażnik otworzył drzwi i podał mu słuchawkę z osobliwym uśmiechem.
— Trzymaj, on chce z tobą porozmawiać.
— Halo — powiedział Daniel do kratki mikrofonu.
— Halo — odparł sympatyczny, mruczący baryton. — Wydaje się, że jest problem. Zakładam, że rozmawiam z Danielem Weinrebem.
— Tu Daniel Weinreb, tak.
— Problem jest taki, Danielu. Nasz system ochrony upiera się przy identyfikowaniu cię jako prawdopodobnie zbiegłego więźnia. Strażnik, co zrozumiałe, nie ma chęci cię wpuścić. Właściwie, w tych okolicznościach, nie ma upoważnienia, by to zrobić.
— Cóż, nie jestem zbiegłym więźniem, a więc to powinno rozwiązać pana problem.
— Ale nie wyjaśnia to, dlaczego system ochrony, który jest niezwykle precyzyjny, nadal twierdzi, że masz w sobie pastylkę Pole`a-Williamsa typu, jakiego używa stanowy system więziennictwa.
— Nie pastylkę. Tylko jej osłonę.
— Aha. Nasz system nie radzi sobie najwyraźniej z takimi subtelnymi różnicami. To nie moja sprawa, oczywiście, ale czy nie sądzisz, że byłoby mądrzej — albo przynajmniej wygodniej — postarać się, żeby ci ją wyjęto? Wtedy tego rodzaju zamieszanie by się nie zdarzało.
— Ma pan rację — to nie pańska sprawa. A więc czy zechce pan mnie wpuścić, czy też muszę najpierw przejść operację?
— Naturalnie. Chciałbym porozmawiać znów ze strażnikiem, dobrze?
Daniel podał słuchawkę strażnikowi i poszedł z powrotem do swojego roweru. Kiedy tylko zbliżył się do wartowni, gwizdek znów się odezwał, ale tym razem został wyłączony.
Strażnik wyszedł z budki i powiedział:
— Okej. Po prostu jedź tą drogą. Wjazd do Whitingów to brama z kutego żelaza. Jest tam następny strażnik, ale on się ciebie spodziewa.
Daniel skinął głową, zadowolony z siebie po tym małym triumfie.
Alethea, przy podstawie wieży wiatrów, dała znak szalem Boadicei na jego szczycie. Od czasu ich kłótni Alethea nałożyła kostium do konnej jazdy i wyglądała bardziej niż kiedykolwiek jak belle dame sam merci.
Boadicea odmachnęła jej. Nie miała ochoty schodzić, ale Alethea musiała mieć jakiś powód, by tak nalegać… A właściwie to Boadicea chciała jednak zejść, ponieważ jej twarz i palce zdrętwiały z zimna. Wiatr i ten widok spełniły jednoczesny cel uspokojenia jej i dodania jej otuchy. Mogła wrócić na ziemię i porozmawiać z Aletheą w duchu neutralnej obojętności.
— Myślałam — powiedziała Alethea, nie racząc krzyczeć, tylko czekając, aż Boadicea znajdzie się całkiem blisko — że twoja opowieść o zaproszeniu tutaj tego chłopca jest całkowicie zmyślona. Ale przyjechał, na swoim rowerze, i wydaje się, że jest jakaś wątpliwość, czy wpuścić go za bramę. Pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.
Boadicea była zaskoczona. To, co zrobiła Alethea, za bardzo przypominało zwykłą uprzejmość, by czuła się dotknięta.
— Dziękuję — musiała powiedzieć i Alethea się uśmiechnęła.
— Dałam mu dysk — zirytowała się Boadicea.
— Zapewne uznali, że wygląda podejrzanie. Dla mnie wygląda.
Na klatce schodowej, na następnym podeście w drodze na dół, był telefon. Boadicea wykręciła numer wartowni. Strażnik powiedział, że Daniel już przeszedł, po decyzji jej ojca.
Alethea czekała na nią przy windzie.
— Poważnie, Bobo…
— Czy nie powiedziałaś, mniej niż godzinę temu, że mój największy problem jest taki, iż zawsze jestem za poważna?
— Tak, oczywiście, ale jednak poważnie: co ty widzisz w tym chłopaku Weinrebów? Czy chodzi o to, że był w więzieniu? Uważasz, że to jest fascynujące?
— To nie ma dokładnie nic z tym wspólnego.
— Przyznam, że jest dość przystojny…
Boadicea uniosła wyzywająco brwi. Wygląd Daniela zasługiwał na więcej niż pięć w czyjejkolwiek dziesięciostopniowej skali.
— … ale jednak jest on przedstawicielem nizin, prawda?
— Jego ojciec jest dentystą.
— I z tego, co słyszałam, nawet nieszczególnie dobrym.
— Od kogo to słyszałaś?
— Nie pamiętam. W każdym razie, dobry czy zły: dentysta! Czy to nie wystarcza? Czy niczego się nie nauczyłaś w Szwajcarii?
— Ależ tak. Nauczyłam się cenić inteligencję, smak i dobre wychowanie — cechy, które podziwiam u Daniela.
— Dobre wychowanie!
— Tak, dobre wychowanie. Nie prowokuj mnie do porównań.
Przybyła winda. Zatrzymały jedną z pokojówek, która próbowała zjechać do kuchni na pierwszym piętrze. Sunęły w dół w milczeniu, aż wysiadła. Boadicea nacisnęła P.
Alethea westchnęła.
— Myślę, że postępujesz bardzo głupio. I bardzo okrutnie, biorąc pod uwagę, że nadejdzie w końcu dzień, w którym z nim zerwiesz.
— Kto może powiedzieć, Aletheo, że ten dzień w ogóle nadejdzie?
Rzuciła to tylko prowokacyjnie, ale słysząc swoje słowa, zastanowiła się, czy może sobie wyobrazić, że są prawdziwe. Czy to był początek jej prawdziwego życia? (W przeciwieństwie do życia tymczasowego, które prowadziła dotąd).
— Och, Bobo. Przestań!
— Dlaczego nie? — zapytała Boadicea, z troszeczkę za dużym naciskiem. — Jeśli jesteśmy w sobie zakochani.
Alethea zachichotała, z całkowitą szczerością. Potem pokręciła głową, mówiąc w ten sposób „do widzenia”, i ruszyła korytarzem w przeciwnym kierunku, ku stajniom.
Było to, musiała przyznać Boadicea, ogromne „jeśli”. Uwielbiała rozmawiać z Danielem, uwielbiała na niego patrzeć, gdyż miał on rysy tego rodzaju, jakie nadają się do kontemplowania. Ale miłość? Miłość, w znaczeniu upamiętnionym przez stulecia książek, oper i filmów?
Raz, kiedy chodziła z nim na jego trasie gazetowej, siedzieli przytulając się do siebie w zepsutym samochodzie w ciemnym garażu. Wydawało się to, przez tych piętnaście minut, najwyższym szczęściem w jej życiu. To, że było jej ciepło. Relaksowanie się w tej zupełnej anonimowości. Delektowanie się ciszą i zapachami garażu obcego człowieka — rdzy, suchych liści, pozostałości starych olejów silnikowych. Rozmawiali w marzycielski sposób o cofnięciu się do złotej ery silników V-8 i superautostrad i byciu dwoma całkowicie przeciętnymi nastolatkami w filmie o dorastaniu. Urocza sielankowa chwila, z pewnością, ale słaby dowód na to, że są w sobie zakochani.
Ciekawiło ją, czy Daniel kiedykolwiek zastanawiał się, czy są w sobie zakochani; albo czy kiedyś będą. Zastanawiała się, czy zdoła się zdobyć na odwagę, by go zapytać, i co on by wtedy powiedział, bo raczej nie odparłby otwarcie, że nie, że ta myśl nigdy nie przyszła mu do głowy. Kiedy tak rozmyślała, pojawił się ze swoim rowerem na wygrabionym żwirze półkola. Pierwsze płatki śniegu w tym roku osiadały na jego pięknych, czarnych włosach. Jego nos i czoło, kości policzkowe i podbródek wydawały się wyjęte prosto z najbardziej arogancko uroczego Ghirlandaia we wszystkich muzeach świata.
— Daniel! — wykrzyknęła, zeskakując po stopniach, i widząc, w jaki sposób uśmiechnął się do niej w odpowiedzi, pomyślała, że może jednak już się w sobie zakochali. Ale rozumiała również, że niewłaściwe byłoby zapytanie, a nawet zastanawianie się.