Grandison Whiting, wysoki mężczyzna ze szczupłymi kończynami i chudą twarzą, o wyglądzie religijnego osadnika, pozostawał w ostrej sprzeczności z własną krzykliwie krzaczastą brodą, brodą najjaskrawiej jak to możliwe marchewkowopomarańczową; brodą, którą mógłby się chlubić każdy pirat. Garnitur miał purytańsko zwyczajny, ale w poprzek stonowanej kraty kamizelki wisiała girlanda złotego łańcucha, tak ciężka, że wydawała się naprawdę nadawać do użytku w połączeniu z, powiedzmy, kajdanami na ręce albo nogi. A w mankietach jego marynarki błyskały spinki ozdobione największymi diamentami, jakie Daniel widział w życiu, nawet w oknach filii Tiffany`s w Des Moines, tak że wydawał się on mieć nie serce, ale książeczkę czekową na dłoni.
Jego maniery i akcent były unikalnie, nienaturalnie własne; ani angielskie, ani z Iowa, ale osobliwa hybryda, zachowująca mruczenie tych pierwszych i nosowy charakter drugich. Czułbyś się prawie winny, gdybyś powiedział, że lubisz taką osobę jak Grandison Whiting, ale mimo wszystko Daniel tak naprawdę nie czuł do niego niechęci. Jego dziwność była fascynująca jak dziwność jakiegoś egzotycznego ptaka, zilustrowanego w książce z kolorowymi planszami — czapli, ibisa albo kakadu.
Jeśli chodziło o gniazdo, które zamieszkiwał ten rzadki ptak, Daniel miał z kolei jednoznaczną opinię. Ogólnie czuł się nieswojo w Worry. Nie można było chodzić po dywanach ani siedzieć na krzesłach nie myśląc, że jakoś się je uszkodzi. A ze wszystkich pokojów, przez które go przeprowadzono, salon Grandisona Whitinga, gdzie przyszli o piątej na „herbatę”, wydał mu się jeśli nie najwspanialszym, to z pewnością najbardziej elegancko podatnym na niszczenie. Nie, żeby Daniel rozróżniał wyraźnie stopnie bon tonu. Wszystko to było jednakowo nie do pomyślenia, więc parę godzin temu postanowił stawiać jedynie bierny opór całemu temu bogactwu. Jeśli raz pozwoliłeś sobie podziwiać cokolwiek — łyżki, filiżanki, cukiernicę, śliczny dzbaneczek wypełniony śmietaną tak gęstą i zawiesistą jak klej roślinny — gdzie byś się zatrzymał? A więc uciął to: wypił herbatę bez cukru i śmietanki i rezygnował ze wszystkich proponowanych ciastek dla jednej suchej spirali nieposmarowanej masłem grzanki.
Nikt nie namawiał go, żeby zmienił zdanie.
Kiedy już został wszystkim przedstawiony i poubolewano nad pogodą, Grandison Whiting zapytał go, co myśli o obejrzanym klawikordzie. Daniel (który spodziewał się prawdziwego antyku, a nie współczesnej rekonstrukcji zbudowanej w Bostonie przed czterdziestu laty) odparł wymijająco, że w niczym nie przypomina on fortepianu i że uderzanie i dwa manuały będą wymagały nabrania pewnej wprawy. Przy samym oglądaniu powiedział do Boi: „Dziwaczny”; nie powiedział natomiast, nawet jej, że fortepian skrzydłowy Steinway wykracza poza jego znajomość rzeczy równie daleko jak klawikord (albo jak harfa) i wydaje się tak samo dziwaczny, w tym sensie, że jest całkowicie i niepokojąco piękny.
Potem siostra Boi, Alethea (w białej sukience tak sztywnej i oślepiająco jasnej jak serwetki na stole), zapytała go, w jaki sposób na odludziu, w Amesville, zdołał brać lekcje gry na fortepianie. Powiedział, że jest samoukiem, ale najwyraźniej podejrzewała, że to nie pełna prawda, gdyż dopytała się: „Całkowicie?”. Skinął głową, ale z uśmiechem, który miał jej dokuczyć. Już w wieku piętnastu lat była fanatyczką własnej wszechmocnej urody. Daniel zastanawiał się, czy to nie ona jest tak naprawdę bardziej interesującą z tych dwóch sióstr; interesującą jako obiekt, jak jakaś delikatna filiżanka z kwiatami namalowanymi na niej z mikroskopijnymi szczegółami, albo jak fotel ze złocistymi nogami rzeźbionymi w wodne kształty, z taką samą kruchą elegancją, tą samą głęboką, stanowczą pogardą dla prostaków, niedźwiedzi, gburów i nędzarzy takich jak on, co okazało się dla Daniela (wywołując u niego lekkie poczucie winy) podniecające. Boa, dla kontrastu, wydawała się po prostu drugą osobą, rywalką w loterii rośnięcia i zmian, która czasami wysuwała się przed niego, a czasami pozostawała w tyle. Bez wątpienia rodzinne pieniądze płynęły w jej krwi w takim samym stopniu jak w krwi Alethei, ale ich wpływ na nią był problematyczny, podczas gdy w przypadku Alethei wyglądało to tak, jakby pieniądze wymazywały wszystko inne: jakby była ona postacią, którą przybierały pieniądze przełożone na ciało i krew — nie stanowiły już problemu, a tylko fakt.
Alethea mówiła dalej, ze wspaniałą pewnością siebie, zważywszy, że nikt nie wydawał się zaciekawiony, o koniach i jeździe konnej. Jej ojciec słuchał z roztargnieniem, jego wypielęgnowane palce głaskały plątaninę ekscentrycznej brody.
Alethea zamilkła.
Nikt nie podjął inicjatywy.
— Panie Whiting — odezwał się Daniel — czy to z panem rozmawiałem wcześniej, kiedy byłem w portierni?
— Z przykrością muszę powiedzieć, że tak. Szczerze mówiąc, Danielu, miałem nadzieję, że może uda mi się po prostu z tego wywinąć. Czy rozpoznałeś mój głos? Wydaje się, że każdy go rozpoznaje.
— Miałem tylko zamiar przeprosić.
— Przeprosić? Nonsens! Myliłem się i zrugałeś mnie za to całkiem słusznie. To właśnie wtedy, gdy odkładałem słuchawkę i zarumieniłem się z powodu moich grzechów, postanowiłem, że muszę postarać się, byś przyjechał na herbatę. Czyż nie tak, Aletheo? Była ze mną, widzisz, kiedy odezwał się alarm.
— Alarmy włączają się tuzin razy dziennie — powiedziała Boa. — I zawsze są to alarmy fałszywe. Ojciec mówi, że to cena, jaką musimy płacić.
— Czy wydaje się to nadmierną ostrożnością? — zapytał retorycznie Grandison Whiting. — Bez wątpienia nią jest. Ale prawdopodobnie najlepiej jest mylić się w tę stronę, nie sądzisz? W przyszłości kiedy nas odwiedzisz, musisz powiadomić nas zawczasu, żebyśmy mogli wyłączyć skaner, czy jak też na to mówią. I mam szczerą nadzieję, że wrócisz, nawet jeśli tylko ze względu na Bobo. Obawiam się, że ona czuje się nieco… odcięta?… odkąd powróciła z większego świata, spoza Iowa. — Podniósł rękę, jakby chciał uprzedzić protesty Boi. — Wiem, że nie jest moją rzeczą mówienie tego. Ale jedna z nielicznych zalet bycia rodzicem jest taka, że można pozwalać sobie na wiele wobec swoich dzieci.
— Tak przynajmniej twierdzi — rzuciła Boa. — Ale w rzeczywistości robi tak z każdym, kto na to pozwala.
— To ładnie z twojej strony, że tak mówisz, Bobo, ponieważ umożliwia mi to zapytanie Daniela — pozwolisz mi mówić na siebie Daniel, prawda? A ty musisz mówić na mnie Grandison.
Serjeant zachichotał.
Grandison Whiting skinął głową w stronę syna na znak, że to zauważył, i mówił dalej:
— Zapytać cię, Danielu (choć wiem, że nie mam prawa): dlaczego dotąd nie kazałeś sobie usunąć tego strasznego urządzenia z żołądka? Jesteś w pełni uprawniony do tego, prawda? Jak rozumiem — a musiałem poświęcić tej sprawie trochę uwagi, ponieważ oficjalnie jestem w radzie zarządzającej stanowego systemu więziennictwa — tylko skazani zwolnieni warunkowo, albo tacy, którzy popełnili o wiele bardziej… potworne przestępstwa niż twoje…
— Które nie jest — pośpiesznie przypomniała ojcu Boa — w ogóle żadnym przestępstwem od czasu decyzji sądu.
— Dziękuję, moja droga — dokładnie o to mi chodzi. Dlaczego, Danielu, po całkowitym oczyszczeniu cię z zarzutu, godzisz się z niewygodą i, jak przypuszczam, zakłopotaniem w takich sytuacjach jak ta, która zdarzyła się dzisiaj?
— Och, człowiek uczy się, gdzie są alarmy. I nie wraca tam.
— Przepraszam, uhm, Danielu — powiedział Serjeant z niezdecydowaną życzliwością — ale nie całkiem nadążam. Jak to się dzieje, że chodzisz i uruchamiasz alarmy?