Выбрать главу

Ojciec Daniela także był uchodźcą, chociaż jego przypadek był inny niż większość. Jego matka była Amerykanką, a ojciec Izraelczykiem urodzonym w swoim kraju. Dorastał w kibucu cztery mile od granicy z Syrią i poszedł na uniwersytet w Tel Awiwie, gdzie specjalizował się w chemii. Kiedy miał dwadzieścia lat, dziadkowie ze strony matki zaproponowali, że umożliwią mu skończenie szkoły dla dentystów, jeśli przyleci i zamieszka z nimi w Queens. Ich przysługa okazała się opatrznościowa, gdyż dwa tygodnie po jego wyjeździe do Stanów wystrzelono rakiety, które zniszczyły większą część Tel Awiwu. Kończąc dwadzieścia jeden lat, miał wybór, którego kraju obywatelem chce być. W tym czasie nie można było tak naprawdę mówić o wyborze. Ślubował więc wierność Stanom Zjednoczonym Ameryki i Republice, którą symbolizowały, i zmienił nazwisko z Shazar na Weinreb z szacunku dla swojego dziadka i rachunków uiszczanych przez niego na Uniwersytecie Nowojorskim. Skończył szkołę dla dentystów i przyłączył się do podupadającej praktyki starszego Weinreba w Elmhurst, która podupadała jeszcze przez dalszych dwanaście lat. Jedynym działaniem w całym jego życiu wyglądającym na podjęte z własnej spontanicznej i nieprzymuszonej woli było poślubienie w wieku trzydziestu dziewięciu lat szesnastoletniej Milly Baer, która przyszła raz do niego z zaklinowanym zębem mądrości. Jak Milly często później utrzymywała w swoich napadach wspomnień, nawet ten wybór nie był, po ostatecznej analizie, jego własnym.

Daniel nigdy nie potrafił zadowalająco wyjaśnić, dlaczego nie lubi swojego ojca. Bo nie był on tak ważny ani tak zamożny jak Roy Mueller? Nie, ponieważ uczucie Daniela, czy raczej jego brak, sięgało czasów, kiedy nie uświadamiał sobie jeszcze ograniczeń swojego ojca pod tymi względami. Bo był uchodźcą? A dokładniej, żydowskim uchodźcą? Nie, ponieważ jeśli już, to nie był on żydowskim uchodźcą w dostatecznym stopniu. Daniel był nadal na tyle młody, by romantycznie patrzeć na ciężkie doświadczenia, i jego zdaniem Bosolowie (jak ich sobie wyobrażał) byli o wiele lepszym, bardziej bohaterskim rodzajem ludzi niż jacykolwiek Weinrebowie. W takim razie dlaczego?

Bo — i to może był prawdziwy powód, albo jeden z nich — wyczuwał, że jego ojciec, tak jak każdy inny ojciec, spodziewa się po nim, że będzie uprawiał ten sam zawód, w którym on grzązł przez całe własne życie — i co gorsza, chce tego. Chciał, żeby Daniel został dentystą. Daniel upierał się, że nie chce być dentystą, ale to nie wystarczało. Musiał znaleźć coś, co chciał robić w życiu. I nie potrafił. Nie, żeby już teraz miało to wielkie znaczenie. Był młody, miał czas. Ale i tak nie lubił o tym myśleć.

Dom pani Boismortier, jego dawnej nauczycielki z czwartej klasy, był ostatnim przystankiem na trasie Daniela. Była starszą kobietą, czterdziesto- albo pięćdziesięcioletnią, i grubą, jak wiele innych kobiet w jej wieku w Amesville. Jej nazwisko wymawiało się Bojzmortijer. Nikt, z kim Daniel dotąd rozmawiał, nie przypominał sobie czasów, kiedy istniał pan Boismortier, ale kiedyś musiał istnieć, skoro tytułowano ją panią, a nie panną.

Daniel zapamiętał ją jako nauczycielkę raczej staranną niż natchnioną, zadowalającą się wiecznym powracaniem do prawd ortografii, gramatyki i dzielenia przez liczbę wielo cyfrową, a nie sprowadzającą błyskawicę nowej idei. Nigdy na przykład nie czytała im bajek ani nie mówiła o sprawach z własnego życia. Jej jedyne chwile większego ożywienia następowały w piątki, kiedy przez godzinę na koniec dnia przewodziła swojej klasie w śpiewie. Zawsze zaczynali od hymnu narodowego i kończyli Pieśnią Iowa. Trzema ulubionymi piosenkami Daniela w ich śpiewniku były Santa Lucia, Stary czarny Joe i Podnieść kotwice. Większość nauczycieli unikała uczenia muzyki w piątkowych okienkach, ponieważ było to kontrowersyjne, ale ilekroć ten temat się pojawiał, czy to na zebraniu stowarzyszenia rodziców i nauczycieli, czy w dyskusjach na lekcjach, pani Boismortier po prostu stwierdzała, że każdy kraj, którego młodzież szkolna nie umie zaśpiewać jak należy własnego hymnu narodowego, jest krajem w głębokich kłopotach, i jak można się było z tym spierać? Ale mimo całego jej mówienia o Bogu i ojczyźnie było oczywiste dla dzieci w jej klasach, że uczy je śpiewać, bo jej samej sprawia to przyjemność. W każdej piosence to jej głos był najdonośniejszy i najpiękniejszy, i bez względu na to, jakim śpiewakiem mogłeś sam być, przyjemnie się śpiewało razem z nią, ponieważ to jej głos słyszałeś, a nie własny.

Niemniej jednak z biegiem lat pani Boismortier narobiła sobie wrogów, upierając się przy nauczaniu muzyki, zwłaszcza pośród Sług Bożych, bardzo silnych w tej części Iowa, bardzo otwarcie wyrażających swoje poglądy i pewnych siebie. Jeśli można było wierzyć „Registerowi”, praktycznie kierowali stanem, a jeszcze potężniejsi byli wcześniej, w okresie tuż po tym, jak odrzucono w głosowaniu ogólnokrajową poprawkę antylotową, kiedy udało im się nakłonić Parlament Stanowy do uchwalenia ustawy zakazującej wszystkich świeckich występów muzycznych, na żywo albo nagranych. Trzy dni po zawetowaniu tej ustawy przez gubernatora Brewstera strzelano do jego jedynej córki i chociaż nigdy nie udowodniono, że jej niedoszły zabójca był Sługą Bożym, ta zbrodnia odstręczyła wielu sympatyków. Tamte czasy jednak minęły i najgorszym, o co musiała się teraz martwić pani Boismortier, było od czasu do czasu wybite okno albo martwy kot powieszony na jej frontowej werandzie. Raz, kiedy Daniel przyniósł jej gazetę, zobaczył dziurę o średnicy dwóch cali wywierconą pośrodku drzwi wejściowych. Z początku przypuszczał, że jest ona na gazetę, a potem zdał sobie sprawę, że miała to być dziura dla wróżek. Na znak swojej solidarności Daniel zrobił ciasny walec z gazety i wepchnął ją do dziury, jakby po to ona tam była. W szkole następnego dnia pani Boismortier zadała sobie trud, żeby mu podziękować, i zamiast załatać dziurę, powiększyła ją i zakryła metalową płytką, którą można było przesuwać na bok, tym sposobem czyniąc z niej oficjalnie otwór dla „Registera”.

Taki był początek osobliwej więzi między Danielem i panią Boismortier. Często w najchłodniejsze zimowe wieczory czatowała na niego, kiedy przynosił gazetę, i prosiła, żeby wszedł do jej pokoju dziennego na gorący kubek czegoś, co robiła ze skrobi kukurydzianej. „Kakao embargo” — tak to nazywała. Na wszystkich ścianach były albo książki, albo obrazki, między innymi wykonana z wielką dbałością o szczegóły akwarela przedstawiająca Pierwszy Kościół Baptystów i sklep obok niego (gdzie teraz żadnego nie było) o nazwie A. P.

Znajdował się tam także, zupełnie na widoku, stereofoniczny gramofon, a nad nim sięgające aż po sufit półki z płytami. Nie było w tym niczego nielegalnego, ściśle mówiąc, ale większość ludzi, którzy mieli płyty — na przykład Muellerowie — trzymała je w ukryciu i zwykle pod kluczem. Takie wystawianie ich na widok wydawało się bardzo odważne, biorąc pod uwagę sposób, w jaki ogólnie ją nękano.

Podczas gdy jego palce i uszy rozgrzewały się i zaczynały szczypać, pani Boismortier zadawała mu pytania. W jakiś sposób dowiedziała się, że lubi opowieści o duchach, i polecała tytuły, o których wypożyczenie z działu dla dorosłych w bibliotece mógł poprosić matkę. Czasami były one trochę zbyt ciężkie i górnolotne jak na jego gust, ale przynajmniej dwukrotnie trafiła w samo sedno. Prawie nigdy nie mówiła o sobie, co wydawało się niezwykłe u kogoś zasadniczo tak gadatliwego.