— Mamo, przesadzasz.
— Robię, co mogę. — Podniosła dzbanek z kawą. — Chcesz trochę?
Potrząsnął przecząco głową, potem zastanowił się ponownie i skinął nią. W końcu rozmyślił się i powiedział, że nie.
Chociaż była trzy razy zamężna, panna Harriet Marspan wydawała się, w wieku trzydziestu siedmiu lat, wcieleniem staropanieństwa, jego bóstwem albo świętą patronką, ale raczej w typie łowczyni niż dziewicy-męczennicy. Była wysoką, krzepko wyglądającą kobietą z przedwcześnie posiwiałymi włosami i bystrymi, taksującymi, szarymi oczami. Znała wszystkie swoje mocne punkty i posiadała podstawowe umiejętności uwydatniania ich, ale nic, co mogła zrobić, nie potrafiło przeciwdziałać zasadniczemu zimnu emanującemu z niej jak z wejścia do chłodni. Panna Marspan nie wiedziała o tym i wychodziła z założenia, że jest bardzo zabawna. Miała srebrzysty, choć nie zaraźliwy śmiech, przenikliwy umysł, doskonałą wysokość głosu i niestrudzone zdolności koncentracji.
Boa stała się jej ulubioną siostrzenicą podczas okresu jej wygnania do Villars, które panna Marspan, chociaż nie była narciarką, odwiedziła kilka razy w pełni sezonu. Dodatkowo Boa dwukrotnie spędziła wakacje z panną Marspan w jej mieszkaniu w Chelsea, zabierana na opery, koncerty i prywatne wieczorki muzyczne każdego wieczoru swojej wizyty. Przy stole obiadowym lorda i lady Bromley (Bromley był ważnym producentem telewizyjnym) Boa siedziała między kompozytorką Lucią Johnstone i wielkim kastratem Ernestem Reyem. I przez cały ten czas zajmowały się z nieskończoną cierpliwością, z bezgraniczną rozwagą, z rozkoszną subtelnością jedynym tematem, którym panna Marspan postanowiła się interesować — smakiem muzycznym.
Jeśli chodziło o samą muzykę, Boa uważała, że jak na kobietę o tak stanowczych opiniach pannie Marspan dziwnie brakuje preferencji. Potrafiła (na przykład) czynić najprecyzyjniejsze rozróżnienia pomiędzy różnymi interpretacjami piosenki Duparka, ale wydawała się mało interesować samą piosenką oprócz traktowania jej jako układu samogłosek i spółgłosek, które miały być realizowane zgodnie z zasadami francuskiej fonetyki. „Muzyka — lubiła mówić — nic nie znaczy”. A jednak najbardziej podobała jej się muzyka Wagnera, i była kopalnią informacji na temat związanych z nią wydarzeń na scenie, które widziała podczas różnych wykonań przedstawień z cyklu Pierścienia. Daniela dezorientowało to bardziej niż Boę, przyzwyczajoną do podobnych dwuznaczności u jej ojca. Boa twierdziła, że musi to być po prostu kwestia wieku: po pewnym czasie uznawało się zwykłe zdumienie sztuką za coś oczywistego, w dużym stopniu tak, jak można uznawać za rzecz oczywistą wschodzenie słońca rano, jego zachodzenie wieczorem. Jako teorii Daniel nie mógł nic temu zarzucić, ale nie dał się też przekonać. Nie lubił panny Marspan i jej nie ufał; przez cały czas wysilał się, żeby zrobić na niej dobre wrażenie. W jej obecności zachowywał się tak jak w kościele, poruszając się powoli, odzywając po namyśle, nie mówiąc niczego, co mogło stać w sprzeczności z jej ugruntowanymi doktrynami. Nigdy, na przykład, nie ujawnił swojego głębokiego przekonania, że muzyka Raynora Taylora jest prochem z grobowca; ustąpił też przez grzeczność w sprawie hymnów Braci Morawskich kolonialnej Ameryki. Nawet zaczęły mu się podobać te hymny po pewnym czasie. Ansambl Marspan Iowa nigdy w rzeczywistości nie zajął się niczym, co Daniel uważał za poważną muzykę, i czuł z tego powodu zarówno rozczarowanie, jak ulgę. Mimo wszystkich swoich ćwiczeń i przygotowań w ciągu ostatnich dwóch lat (już ponad dwóch!) wiedział, że nie jest gotowy na wiele więcej niż piosenki, przyśpiewki i poważniejsze kanony, które panna Marspan, z pomocą kanałów transmisji danych biblioteki, tak pomysłowo wyszukiwała i ściągała z różnych bibliotek muzycznych w całym kraju.
Chociaż nie powiedział tego Boi, nawet po wyjeździe panny Marspan, wstydził się. Wiedział, że jakoś współpracował przy obaleniu własnych zasad. Usprawiedliwienie, jakie proponował sobie wtedy — że te godziny pogawędek z panną Marspan były tak puste, że oznaczały nie więcej niż milczenie, jakie zachowywał w sali pani Norberg — nigdy go nie przekonało. Po prostu się jej podlizywał. A więc to, co mówiono o pieniądzach, było prawdą: jeśli choćby otarłeś się o nie, zaczynały cię psuć.
Pewnego wieczoru, czując odrazę do siebie i niczego nie pragnąc bardziej niż stania się na powrót osobą, którą był rok wcześniej, zadzwonił do Boba Lundgrena, żeby zobaczyć, czy mógłby dostać znów swoją dawną pracę, ale oczywiście już dawno ktoś ją wziął. Bob był pijany, jak zwykle ostatnimi czasy, i upierał się przy dalszym gadaniu, chociaż Daniel powiedział mu, że go na to nie stać. Bob podrążył trochę, najpierw w sprawie domniemanego deficytu u Daniela, a potem przeszedł bezpośrednio do Boi. Niby to próbował być dobroduszny jak w męskiej szatni, ale jego żarty robiły się coraz bardziej otwarcie złośliwe. Daniel nie wiedział, co powiedzieć. Po prostu siedział tam, na brzegu łóżka swoich rodziców (to tam stał telefon), trzymając zapoconą słuchawkę i czując się coraz gorzej. Pełna urazy cisza narastała między nimi, gdy Daniel w końcu przestał udawać, że jest rozbawiony.
— No cóż, Dan, bracie, do zobaczenia u nas — rzucił wreszcie Bob.
— Pewnie.
— Nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił.
— Och, na pewno — powiedział Daniel tonem, który miał ranić.
— A co to, do diabła, ma znaczyć?
— To miało znaczyć, że dałoby mi to mnóstwo swobody. To był żart. Ja śmiałem się ze wszystkich twoich żartów. Ty powinieneś się śmiać z niektórych moich.
— Nie wydawało mi się, żeby to był bardzo zabawny żart.
— No to jesteśmy kwita.
— Odpieprz się, Weinreb!
— Czy słyszałeś ten o nimfomance, która wyszła za alkoholika?
Zanim Bob zdążył odpowiedzieć, Daniel odłożył słuchawkę. Co było końcem, raczej definitywnym, tej przyjaźni. Takiej, jaką była.
Pewnego dnia, w najbardziej bezlitosnej fazie sierpnia, zaraz po tym, jak bliźniaczki zostały wysłane z tuzinem innych dziewczynek-zuchów na swój pierwszy letni obóz, Milly oznajmiła, że wyjeżdża do Minneapolis na tydzień pełen filmów, zakupów i sybaryckiego lenistwa.
— Znudziło mi się — stwierdziła — zabijanie komarów w wynajętej chacie, kiedy Abe odchodzi, żeby wpatrywać się w falki w stawie. Nie tak sobie wyobrażam wakacje; nigdy tak nie było.
Ojciec Daniela, który faktycznie planował kolejną wycieczkę wędkarską, ustąpił, nawet nie próbując wynegocjować kompromisu. Chyba że, co wydawało się prawdopodobne, negocjacje już zostały przeprowadzone za kulisami i oficjalną kapitulację przy kolacji odegrano wyłącznie ze względu na syna. Z powodu wyjazdu rodziców poproszono Daniela, częstego gościa na lunchu i obiedzie, o pozostanie w Worry przez cały tydzień, kiedy miało ich nie być.
Myślał, że już nie można go oszołomić, że stawił czoło wystarczającej dawce przepychu i splendoru tego miejsca, dotykał i kosztował ich wystarczająco często, by bardziej długotrwały widok nie miał nad nim żadnej władzy. Ale był oszołomiony, a władza w istocie okazała się dość znaczna. Dostał pokój obok pokoju Boi, nadal wyposażony, od epoki wizyty panny Marspan, w ogromny zestaw muzyczny, w tym organy teatralne, na których mógł grać (używając słuchawek) o każdej porze dnia albo nocy. Wysokość sufitu, gdy leżał rozwalony w swoim łóżku, jeszcze bardziej niesamowita wysokość okien, które wznosiły się do zaledwie paru cali od gzymsów, widok z tych okien przez lasek zdrowych wiązów (największe skupisko wiązów pozostałe w Iowa), blask nawoskowanego umeblowania z palisandru i drewna wiśniowego, hipnotyczna gmatwanina dywanów (były trzy), cisza, chłód, poczucie pragnień bezustannie, bez wysiłku zaspokajanych: trudno było zachować jakikolwiek dystans psychologiczny do takich rzeczy, trudno było nie pragnąć ich i (zatem) nie pożądać. Ciągle byłeś głaskany, pieszczony, uwodzony — przez zapach i ślizganie się mydła, przez pościel na łóżku, przez kolory obrazów na ścianach, te same emaliowe kolory, które pojawiały się, musując w jego głowie, kiedy zaciskał oczy podczas orgazmu: ciemniejące róże, rozpływające się błękity, fiołki i lawendy, seledynowe zielenie i cytrynowe żółcie. Jak kurtyzany udające, że są jedynie matronami o pewnej elegancji, te obrazy, w swoich rzeźbionych i pozłacanych ramach, wisiały na adamaszkowych ścianach całkiem tak, jakby były, jak oznajmiały, zwykłymi niewinnymi miskami owoców i wirami farby. W rzeczywistości wszystkie one stanowiły zachęty do gwałtu.