Выбрать главу

Wszędzie, gdzie popatrzyłeś: seks. Nie mógł myśleć o niczym innym. Siedział często przy stole obiadowym, rozmawiając o czymś (albo, co bardziej prawdopodobne, słuchając), i smak sosu na jego języku stawał się jednym ze smakiem Boi godzinę wcześniej, kiedy się kochali, smakiem, który nagle mógł zostać przytłoczony przez spazm rozkoszy tam właśnie, przy stole obiadowym, usztywniający jego kręgosłup i unieruchamiający umysł. Patrzył na Boę (albo, równie często, Aletheę) i jego wyobraźnia zaczynała pracować na przyśpieszonych obrotach, aż wymykała się spod kontroli, aż nie było w jego głowie niczego oprócz obrazu, ogromnego i niezróżnicowanego, ich kopulacji. Nawet nie ich, tak naprawdę, ale kosmicznej abstrakcji, bezcielesnego, błogiego rytmu, któremu okazywały posłuszeństwo nawet płomienie świec.

Było tak samo, kiedy słuchali muzyki. Przeczytał w jakimś poradniku pożyczonym mu przez panią Boismortier, że słuchanie zbyt wielu płyt to zły pomysł. Sposobem, by odkryć, o czym jest jakiś utwór muzyczny, było zagranie go samemu, a w razie niemożności — usłyszenie jego wykonania na żywo. Zwyczaj słuchania płyt był formą samogwałtu. Ale, ach, można powiedzieć coś pozytywnego o tym zwyczaju. Panie Boże, jakiej muzyki słuchali w tamtym tygodniu! Jakie przyjemności dzielili! Jakie podniecone poruszenia palców, jakie kadencje i solówki, jakie zdumiewające przejścia do tonacji moll, jakie westchnienia i uśmiechy i tajemne wspólne uczucia, nagle rozjaśniane jak w najbardziej błyszczącym i świecącym z luster!

Zaświtało mu, że właśnie o to chodzi w zakochaniu. To dlatego ludzie robili wokół tego tyle szumu. Dlatego mówili, że dzięki temu świat się kręci. Tak było! Stał z Boą na dachu wieży Worry i patrzył, jak słońce wschodzi nad zielonym ciałem ziemi, i czuł, że jest, wraz z nią, w niewysłowiony sposób, częścią pojedynczego procesu, który zaczynał się w tym odległym piecu spalającym atomy, by powstała energia. Nie potrafiłby wyjaśnić, jak to się dzieje, ani też nie potrafił utrzymać dłużej niż przez chwilę tego wielkiego poczucia ogarniającej go Miłości, momentu, kiedy czuł, jak igły światła przebijają osobne ciała jego i Boi, dziejąc je jak dwie nici w zawiły motek hojności tego lata. Był to tylko pojedynczy moment — i odszedł.

Ale za każdym razem, gdy się kochali, było tak, jakby poruszali się znów ku temu momentowi, który po powolnym wstępie nagle, w swoim ogromnym majestacie, rozkwitał wewnątrz nich, a potem delirium wzbierało, gdy przenosili się bez wysiłku z jednego szczytu na inny, w zachwycie, unosząc się radością — wygnańcy z ziemi, uwolnieni od grawitacji i praw ruchu. To było niebo, a oni mieli klucze. Jak mogli powstrzymać się od wracania tam, nawet gdyby chcieli?

9

Późnym wieczorem w ostatnim dniu swojego pobytu w Worry, wracając z pokoju Boi do własnego, Daniel spotkał na korytarzu czekającego na niego Robertsa, lokaja pana Whitinga. Roberts powiedział poufnym szeptem, że pan Whiting chciałby zamienić parę słów z Danielem w swoim gabinecie. Czy zechciałby pójść tędy? Wydawało się bezcelowe argumentowanie, że nie jest odpowiednio ubrany, by odwiedzić pana Whitinga, a więc ruszył, w szlafroku i kapciach, do salonu, w którym po raz pierwszy jadł podwieczorek z tą rodziną, potem przez rodzaj śluzy łączącej ten pokój z wewnętrzną wieżą, uszczelniony korytarz z wirującymi silnikami, migoczącymi światłami i dziwacznymi mechanicznymi urządzeniami. Zastanawiał się, idąc przez tę pułapkę na wróżki, czy kiedykolwiek naprawdę posłużyła celowi, w którym została zbudowana. Czy znajdowały się tam, zagubione w wiecznym obrotowym ruchu rozmaitych wirów, albo ugrzęzły w ułamku okresowym jakiegoś zawadzającego banku danych — złapane w sidła dusze, na zawsze niezdolne do powrotu do swych ciał? Na to pytanie nie mogła jednak istnieć odpowiedź dla kogoś, kto wchodził tak jak on teraz, cieleśnie.

Gabinet Grandisona Whitinga nie był taki jak inne pokoje w Worry. Nie zadziwiał. Był umeblowany tylko zwyczajnymi sprzętami biurowymi lepszego sortu: oszklonymi biblioteczkami, dwoma drewnianymi biurkami, jakimiś skórzanymi fotelami. Papiery leżały w nieładzie na każdej powierzchni. Obrotowa lampa, jedyna zapalona, była wycelowana w drzwi, przez które wszedł (Roberts nie podążył za nim przez pułapkę na wróżki), ale nawet ze światłem w oczy wiedział, że mężczyzna, który siedzi za biurkiem, nie może być Grandisonem Whitingiem.

— Dobry wieczór, Danielu — powiedział ten człowiek, niewątpliwie głosem Grandisona Whitinga.

— Zgolił pan brodę!

Grandison Whiting uśmiechnął się. Jego zęby, błyszczące w przyćmionym świetle, wydawały się odsłoniętymi korzeniami szkieletu. Cała jego twarz, bez brody, miała surowy charakter memento mori.

— Nie, Danielu, widzisz mnie teraz takiego, jaki jestem. Moja broda, jak broda Mikołaja, jest przybrana. Kiedy jestem tutaj całkiem sam, wielką ulgą jest to, że mogę ją zdjąć.

— Nie jest prawdziwa?

— Jest całkiem prawdziwa. Zobacz sam. Leży tam w rogu, przy globusie.

— Ale… — Zarumienił się. Czuł, że całkowicie się błaźni, ale nic nie mógł na to poradzić. — Ale… dlaczego?

— To właśnie tak bardzo w tobie podziwiam, Danielu — twoją bezpośredniość. Proszę, usiądź — o tutaj, poza blaskiem — a opowiem ci historię mojej brody. To znaczy, jeśli cię to ciekawi.

— Oczywiście — powiedział Daniel, zajmując zaproponowane mu krzesło ostrożnie, aby jego szlafrok się nie rozchylił.

— Kiedy byłem młodym człowiekiem, trochę starszym od ciebie, i miałem właśnie wyjechać z Oksfordu i wrócić do Stanów, szczęśliwy traf sprawił, że natknąłem się na powieść, w której bohater zmienia swój charakter poprzez kupienie i noszenie fałszywej brody. Wiedziałem, że ja też wkrótce będę musiał zmienić swój charakter, ponieważ nigdy nie przynosiłbym zaszczytu mojej pozycji, jak mówią, dopóki nie nauczyłbym się walczyć o swoje racje o wiele bardziej zawzięcie, niż miałem w zwyczaju. Byłem raczej samotnikiem przez lata spędzone w college`u, i chociaż nauczyłem się wiele z zakresu historii gospodarczej, z czego większość zapomniałem od tamtego czasu, to całkowicie nie udało mi się opanowanie podstawowej lekcji, w celu pobrania której ojciec wysłał mnie do Oksfordu (i którą on sam tam pobrał); mianowicie, jak być dżentelmenem.

— Uśmiechasz się, i dobrze robisz. Większość ludzi tutaj sądzi, że człowiek staje się dżentelmenem poprzez przyswojenie sobie tak zwanych „dobrych manier”. Dobre maniery, jak na pewno wiesz (bowiem nauczyłeś się ich bardzo szybko), są głównie utrudnieniem. W rzeczywistości dżentelmen jest kimś całkiem innym. Być dżentelmenem to dostać to, czego chcesz, stosując jedynie delikatnie zasugerowaną groźbę przemocy. W Ameryce, ogólnie biorąc, nie ma żadnych dżentelmenów — tylko menedżerowie i kryminaliści. Menedżerowie nigdy nie walczą dostatecznie o swoje i z zadowoleniem zrzekają się autonomii i większości pieniędzy, które pomagają wytworzyć na naszą rzecz. W zamian pozwala im się na iluzję życia bez winy. Kryminaliści natomiast walczą o swoje za bardzo i są zabijani przez innych kryminalistów albo przez nas. Jak zawsze, najlepsza jest droga pośrednia. — Whiting założył ręce z poczuciem zakończenia myśli.