Daniel postanowił (pośród wielu innych planów, które powstały tego wieczoru), że sam zapuści brodę. Jego własna była z natury gęsta i sztywna jak drut. Ale po ślubie, nie przed.
Zastanawiał się, czy to jest los, jaki przewidział dla siebie tak dawno temu, pedałując na drodze do Unity. Za każdym razem kiedy jechał do Worry, musiał minąć to miejsce na drodze, gdzie zatrzymał się i doznał swojego objawienia. Pamiętał teraz niewiele z tamtej wizji, tylko ogólne uczucie, że czeka go coś wspaniałego. To było z pewnością wspaniałe. Ale (uznał w końcu) to nie to błogosławieństwo zapowiadała jego wizja. Tamto było nadal gdzieś przed nim, zagubione w blasku wszystkich innych jego powodów do chwały.
10
Wydawało się Danielowi ironią, i trochę porażką, to, że odbywa swój pierwszy lot w samolocie. Przysiągł sobie, w nie tak dawnej pełni swojej idealistycznej młodości, że nigdy nie poleci inaczej niż na własnych dwóch transsubstancjalnych skrzydłach. A teraz, popatrzcie no — przypięty do siedzenia, nos przyciśnięty do miniaturowego okna, z czterystoma funtami nadwyżki bagażu i z absolutnym zerem na liczniku. Mimo całej swojej odważnej gadki i wielkich ambicji nigdy nie spróbował latania — nigdy nie spróbował spróbować — po tym, jak Grandison Whiting stanowczo mu to odradził. Daniel sam był sobie winien, bo wspomniał, że ma zamiar przemycić aparat do latania spoza stanu; winien, bo uwierzył w opowieści Whitinga o jego przyjaciołach w Iowa, którzy latali. Zwykły kit. Nie, żeby robiło to ogromną różnicę. Znaczyło tylko, że musi odłożyć ten wielki dzień na trochę później, ale wiedział, że czas będzie leciał nawet jeśli on sam nie poleci.
Teraz czekanie miał za sobą, zostało tylko kilka godzin. On i Boa byli w drodze. Najpierw do Nowego Jorku, gdzie przesiądą się do odrzutowca do Rzymu. Potem Ateny, Kair, Teheran, i Seszele dla zimowej opalenizny. Oszczędność stanowiła oficjalny powód przesiadki na lotnisku Kennedyego zamiast bezpośredniego lotu z Des Moines, ponieważ wszystko, w tym rezerwacje podróży, było tańsze w Nowym Jorku. Daniel, mimo całej swojej rozrzutności, zyskał reputację sknery. W Des Moines stracił jeden cały dzień na uciekaniu od jednego krawca do drugiego, gdyż przerażały go ich ceny. Rozumiał teoretycznie, że teraz, gdy jest nuworyszem, powinien być ponad takimi rzeczami, że różnica między cenami dwóch równoważnych towarów powinna być dla niego niewidoczna. Miał nie żądać szczegółowych rachunków, nie liczyć reszty ani nie pamiętać wysokości, czy nawet istnienia, sum, o których pożyczenie prosili go starzy przyjaciele. Ale zdumiewające i zatrważające było to, co zapach pieniędzy robił z rozsądnymi skądinąd ludźmi; w jaki sposób przychodzili węszyć koło ciebie, i Daniel nie umiał przestać mieć im tego za złe. Jego charakter odrzucał — jak ciało odrzucające transfuzję niewłaściwej grupy krwi — arystokratyczne podejście, że na pieniądze, przynajmniej na poziomie „przyjaznych” transakcji, nie należy zważać bardziej niż na wodę, którą zużywa się pod prysznicem.
Ale oszczędność była tylko wymówką dla zarezerwowania miesiąca miodowego z przystankiem w Nowym Jorku. Prawdziwy powód stanowiło to, co będą mogli zrobić w czasie tych dwunastu godzin między samolotami. To jednak była tajemnica. Nie bardzo nieprzenikniona tajemnica, skoro Boi udawało się już od tygodnia nie zgadnąć mimo niezwykle wyraźnych aluzji: z pewnością wiedziała i nie ujawniała tego z czystego zamiłowania do udawania zaskoczenia. (Nikt nie mógł równać się z Boą w sztuce rozpakowywania prezentów). Co to mogło być, jeśli nie odwiedzenie Pierwszych Narodowych Torów Lotu? W końcu, po tak długim czekaniu, słodki Jezu — jak słodko!
Samolot wystartował i stewardesy wykonały rodzaj pantomimy z maskami tlenowymi, potem roznosiły napoje na tacach i ogólnie robiły sympatyczne zamieszanie. Chmury przetoczyły się, odsłaniając szachownice ziemi uprawnej, zakrętasy rzeki, pionowe linie autostrad. Wszystko to bardzo rozczarowujące w porównaniu z jego wyobrażeniami. Ale przecież to nie była prawdziwa wersja.
Prawdziwą wersją były Pierwsze Narodowe Tory Lotnicze. Specjalizowały się w unoszeniu początkujących amatorów latania z ziemi. „Potrzebujesz tylko — pisano w broszurze — szczerego uczucia dla piosenki, którą śpiewasz. My jedynie zapewniamy atmosferę — i pozostawiamy latanie tobie”.
Pił przez cały dzień podczas ślubu i przyjęcia weselnego, nie pokazując tego po sobie (był dosyć pewny), nawet Boi. Dalej pił w samolocie. Zapalił cygaro, które stewardesa natychmiast kazała mu zgasić. Speszyło go to i uczyniło kłótliwym, zaraz zaczął — a raczej zaczął na nowo — spór, który toczył już wcześniej tego dnia z Boą. Na temat jej wujka Charlesa, członka Izby Reprezentantów. Dał im serwis z pełnowartościowego srebra dla dwunastu osób jako jeden z prezentów ślubnych i Boa uparła się, żeby gruchać nad nim na osobności, gdy jechali na lotnisko. W końcu Daniel wybuchł i powiedział, co myśli o Charlesie Whitingu — a przy okazji, co myśli o jego bracie Grandisonie. Sądził mianowicie, że Grandison zaaranżował ich małżeństwo dla dobra Charlesa i rodzinnego nazwiska, wiedząc, że Charles ma wkrótce zostać uwikłany w coś zbliżonego do skandalu. Tak przynajmniej przedstawiono to w kilku bardziej znanych z otwartości gazetach na wschodnim wybrzeżu. Skandal dotyczył prawnika zatrudnionego przez podkomisję budżetową (a całej komisji przewodniczył Charles), który spowodował smród — nikt nie wiedział dokładnie, w związku z czym, ponieważ rząd zdołał zablokować przecieki, zanim mogły zostać upublicznione szczegóły. Dotyczyło to jakoś Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich, organizacji, na której temat Charles poczynił kilka nieumiarkowanych i wysoce rozgłoszonych uwag. Teraz ten prawnik podkomisji zniknął, a wujek Charles spędzał cały swój czas, mówiąc reporterom, że nie ma żadnych komentarzy. Na podstawie pierwszych aluzji w „Star-Tribune” stało się oczywiste dla Daniela to, że ślub został zaaranżowany jako rodzaj medialnej przeciwwagi dla tego skandalu — śluby były bowiem nienagannym PR. Boa nie uważała tego za oczywiste. Żadne z nich nie wiedziało o tym więcej, niż mogli wyczytać z gazet, ponieważ Grandison Whiting kategorycznie odmówił dyskusji o tym. Kiedy, zaledwie parę dni przed ślubem, zdał sobie sprawę z głębi podejrzeń Daniela, dosyć się rozzłościł, chociaż Boa zdołała złagodzić nastroje ich obu. Daniel przeprosił, ale wątpliwości pozostały. Z tych powikłań wynikła ich kłótnia w limuzynie Whitingów (dodatkowo skomplikowana przez paniczną obawę Boi, żeby szofer ich nie podsłuchał); stanowiło to znów temat ich kłótni w drodze na lotnisko Kennedyego; zapowiadało się, że będą się kłócić na ten temat już zawsze, ponieważ Boa nie pozostawiała bez sprzeciwu żadnych wątpliwości co do jej ojca. Broniła go najpierw z jezuicką zaciętością, potem z piskliwym uporem. Inni pasażerowie spoglądali na nich z dezaprobatą. Daniel nie chciał ustąpić. Wkrótce doprowadził Boę do usprawiedliwiania wuja Charlesa. Zareagował podwyższeniem poziomu swojego sarkazmu (forma walki, której nauczył się od swojej matki, czasem zjadliwej). Dopiero kiedy Boa wybuchła płaczem, zechciał przestać.
Samolot wylądował w Cleveland, po czym znów wystartował. Stewardesa przyniosła dalsze drinki. Chociaż Daniel przestał się spierać, czuł się paskudnie. Z udaremnionymi planami. Dotknięty. Jego gniew zmieniał wszystkie dobre rzeczy, które się zdarzyły, w coś równie złego. Czuł się oszukany, skorumpowany, zdradzony. Cały czar ostatnich dziewięciu tygodni wyparował. Wszystkie swoje pozy wobec przyjaciół wspominał teraz z przykrością — wiedział, że będą przeprowadzać te same kalkulacje i widzieć jego małżeństwo w tym nowym, mniej różowym świetle.