A jednak, czy nie było możliwe, że Boa w pewien sposób ma rację? Jeśli jej ojciec nie postąpił z nim całkowicie prawdomównie, może przynajmniej ograniczył się do półprawd. Poza tym, bez względu na to, jakie motywy mógł ukryć Grandison Whiting, wynikiem pozostawało to szczęśliwe zakończenie tu i teraz. Powinien, jak podpowiadała Boa, wyrzucić resztę z umysłu, rozluźnić się, położyć wygodnie i cieszyć początkiem tego, co zapowiadało się na bezustanny bankiet.
Poza tym nie wypadałoby przybyć na Pierwsze Narodowe Tory Lotu, nie będąc w dobrodusznym nastroju.
A więc, aby myśleć o czymś innym, przeczytał w magazynie linii lotniczej artykuł o łowieniu pstrągów na wędkę, napisany przez jednego z czołowych powieściopisarzy kraju. Kiedy go skończył, miał przekonanie, że łowienie pstrągów byłoby zachwycającą rozrywką, którą mógłby się zająć. Czy na Seszelach będą pstrągi? — zastanawiał się. Prawdopodobnie nie.
Najprzyjemniejszą rzeczą w Nowym Jorku, uznał Daniel po przebywaniu tam przez pięć minut, było to, że stawałeś się niewidzialny. Nikt nie zauważał nikogo innego. W rzeczywistości to Daniel nie zauważał innych ludzi, o czym przekonał się, kiedy ktoś prawie uciekł z jego podręczną walizką, którą Boa uratowała, chwytając ją w ostatniej chwili. Tyle na temat patriotycznych uczuć co do jego dawnego miasta. (Był bowiem, jak wiele razy zauważał w rozmowach z Boą, nowojorczykiem z urodzenia).
Jazda taksówką z lotniska do Pierwszych Narodowych Torów Lotu zajęła irytujące czterdzieści minut. (Broszura obiecywała: „Tylko dziesięć minut z Kennedy”). Dalszych piętnaście minut potrwało zameldowanie się jako Ben i Beverley Bosola (broszura zauważała też, że prawo Nowego Jorku nie uważa za przestępstwo tego, że przybierze się fikcyjne nazwisko albo go używa, o ile nie wiąże się to z oszustwem) i dotarcie do apartamentu na dwudziestym trzecim piętrze. Były tam trzy pokoje: zwykły pokój hotelowy (z podwójnym łóżkiem, malutką kuchnią i zestawem muzycznym dorównującym najlepszemu w Worry) oraz dwa przyległe małe studia. Kiedy pomocnik zapytał Daniela, czy potrafi obsługiwać aparat, wziął on głęboki oddech i przyznał się, że nie. Objaśnienie wraz z pokazem zajęło dalszych pięć minut. Rozsmarowywało się trochę lepkiej substancji na czole i na nią nasuwało ściśle przylegającą opaskę, do której przyłączone były przewody. Potem musiałeś położyć się na plecach na czymś, co Danielowi przypominało do złudzenia fotel dentystyczny. I śpiewać. Daniel dał pomocnikowi jako napiwek dziesięć dolarów i wreszcie zostali sami.
— Mamy jedenaście godzin — powiedział. — Dziesięć, tak naprawdę, jeśli nie chcemy spóźnić się na samolot. Chociaż to jest niemądre, prawda, mówienie o samolotach, kiedy oto jesteśmy tutaj, sami gotowi do wystartowania. Jezu, jestem taki zdenerwowany.
Boa odrzuciła głowę do tyłu i zawirowała raz krótko na musztardowożółtym dywanie, przez co jej pomarańczowa jak dynia suknia ślubna rozdęła się wokół niej.
— Ja też — odparła spokojnie. — Ale w najmilszy możliwy sposób.
— Czy chcesz się najpierw kochać? Mówią, że to czasami pomaga. Wprowadzić osobę w odpowiedni nastrój.
— Wolałabym chyba zrobić to później. Może wydawać się strasznie zarozumiałe, że tak mówię, ale czuję najzupełniejszą pewność siebie. Nie wiem dlaczego.
— Ja też. Ale wiesz, mimo wszystko może się nie udać. Nigdy z góry nie wiadomo. Mówią, że tylko około trzydziestu procent daje radę za pierwszym razem.
— Cóż, jeśli nie dziś wieczorem, to innym razem.
— Ale jeśli dziś wieczorem, o ludzie! — Uśmiechnął się szeroko.
— O ludzie — zgodziła się.
Pocałowali się i potem każde z nich weszło do osobnego studia dźwięku. Daniel, stosując się do rady pomocnika, zaśpiewał raz całą swoją piosenkę, zanim się podłączył. Wybrał wcześniej Ich bin der Welt abhanden gekommen Mahlera. Od pierwszej chwili, gdy usłyszał tę pieśń na nagraniu, rok temu, wiedział, że to jest piosenka na jego pierwszy lot. Jej trzy krótkie strofy czytało się jak instrukcję startu, a muzyka… Niczego złego nie dało się powiedzieć o takiej muzyce: była doskonała.
Zaśpiewał, podłączony, przy własnym akompaniamencie nagranym na kasecie, i na końcu drugiej strofy — „Gdyż zaprawdę jestem umarły dla świata” — myślał, że zaczyna lecieć. Ale nie poleciał. Potem drugi raz, gdy pieśń trwała — „Stracony w śmierci dla zamętu świata, spoczywam w królestwie zupełnego spokoju” — poczuł, że muzyka wypycha jego umysł z ciała.
Ale na końcu tej pieśni nadal był tam, w różowym wyściełanym fotelu, w swojej nakrochmalonej koszuli i czarnym smokingu, we własnym upartym ciele.
Zaśpiewał znów to samo, ale bez takiego samego przekonania — i bez efektów.
Nie panikować. Broszura mówiła, że bardzo często najskuteczniejszą piosenką, jeśli chodzi o osiągnięcie prędkości ucieczki, nie jest ta, dla której żywimy najwyższy szacunek albo największą miłość. Prawdopodobnie jego problem z pieśnią Mahlera był techniczny, mimo trudu, jaki sobie zadał, by przetransponować ją do własnej, niższej skali głosu. Wszystkie autorytety zgadzały się, że nie warto zabierać się do muzyki przekraczającej możliwości danej osoby.
Jego następną propozycją było Jestem kapitanem „Pina-fore”, i włożył całą dodatkową wiarę i zapał, na jakie mógł się zdobyć. To w taki sposób nadal pamiętał ten utwór, prawie jak hymn, ze snu, który śnił ostatniej nocy w Spirit Lake. Ale nie mógł powstrzymać uczucia, że to niepoważne, i martwienia się, co by pomyślał ktoś podsłuchujący go. Nieważne, że studio było dźwiękoszczelne. Naturalnie, z takiego rodzaju skrępowaniem, jego wynikiem okazało się kolejne wielkie zero.
Zaśpiewał dwie swoje ulubione piosenki z Die Winterreise, do których zwykle udawało mu się wprowadzić szczery, przygnębiony Weltschmerz. Ale w połowie drugiej przerwał. Nie miało sensu nawet próbować, czując się w ten sposób.
Była to w mniejszym stopniu emocja niż fizyczne doznanie. Jakby jakaś ogromna, czarna ręka chwyciła jego pierś i ją ścisnęła. Stały nacisk na serce i płuca, smak metalu na języku.
Zszedł na musztardowy dywan i robił szybko pompki, aż zabrakło mu tchu. To trochę pomogło. Potem skierował się do sypialni, żeby nalać sobie drinka.
Czerwona lampka jarzyła się nad drzwiami studia Boi: latała.
W pierwszym odruchu ucieszył się. Następnie pojawiła się zazdrość. Był zadowolony, myśląc o tym, że nie stało się odwrotnie. Miał ochotę wejść i popatrzeć na nią, ale to wydawało się przyznaniem do porażki: patrzysz, jak ludzie robią rzeczy, które sam chciałbyś zrobić — a nie możesz.
Jedynym alkoholem w lodówce były trzy butelki szampana. Pił go przez cały dzień i miał już dość, ale nie chciał dzwonić do obsługi po piwo, więc wyżłopał butelkę tak szybko, jak mógł.
Nadal patrzył co pewien czas w górę, na światełko nad drzwiami, zastanawiając się, czy wystartowała przy pierwszej próbie, jakiej piosenki użyła i gdzie jest teraz. Mogła być gdziekolwiek w mieście, ponieważ wszystkie studia Pierwszych Narodowych Torów miały bezpośredni dostęp do świata zewnętrznego. W końcu, nie mogąc dłużej tego znieść, wszedł i popatrzył na nią. A właściwie na ciało, które pozostawiła.
Jej ramię opadło z poręczy i zwisało luźno w przejrzystej powłoce z pomarańczowego krepdeszynu. Podniósł je, tak bezwładne, i ułożył na wyściełanej poręczy.
Jej oczy były otwarte, ale bez wyrazu. Kropla śliny pociekła z rozchylonych ust. Zamknął oczy Boi i otarł ślinę. Wydawała się zimniejsza, niż powinno być żywe ciało; wydawała się martwa.