Выбрать главу

Nawet wtedy, nawet w uścisku tego strachu, wszystko mogło potoczyć się inaczej, gdyż był to strach jasny, a nie paniczny. Ale potem, po południu (Boa wciąż jeszcze nie wróciła), poinformowano, na trzecim miejscu w telewizyjnych wiadomościach, że samolot zmierzający do Rzymu eksplodował nad Atlantykiem i że wśród pasażerów (wszyscy zginęli) znajdowała się córka Grandisona Whitinga i jej świeżo poślubiony mąż. Pokazano zdjęcie oficjalnego pocałunku. Daniel, w smokingu, był odwrócony plecami do aparatu.

Powiedziano, że eksplozja to dzieło nieznanych terrorystów. Nie wspomniano o AUSO, ale aluzja była oczywista.

Daniel czuł pewność, że to on zna prawdę. Inną.

CZĘŚĆ III

11

Trzydziestka to kiepskie urodziny, kiedy nie masz żadnych osiągnięć. Do tego czasu stare wymówki prawie przestają działać. Niepowodzenie w wieku trzydziestu lat prawdopodobnie oznacza niepowodzenia przez resztę jego życia, i on o tym wie. Ale najgorsze nie jest zakłopotanie, które w małych dawkach może nawet zrobić dla ciebie coś dobrego; najgorszy jest sposób, w jaki wnika to do komórek twojego ciała, niczym azbest. Żyjesz w ciągłym smrodzie własnego strachu, czekając na następną poważną katastrofę: ropotok, zawiadomienie o eksmisji, cokolwiek. Jest tak, jakbyś został przywiązany twarzą w twarz do jakichś robaczywych zwłok dla celów lekcji poglądowej o śmiertelności. Co przydarzyło się raz komuś w pewnym filmie, który obejrzał; a może była to tylko książka. W każdym razie życie, jakie Daniel widział jak na dłoni przed sobą w ten poranek, poranek jego trzydziestych urodzin, wydawało się kiepskimi nowinami na prawie tym samym wstrętnym poziomie, z tą jedyną różnicą, że przywiązany był do własnego ciała.

Nie zrobił rzeczy, które miał nadzieję zrobić. Próbował latać i mu się nie udało. Żaden z niego był muzyk. Jego edukacja była farsą. Był spłukany. I żadna z tych okoliczności nie wydawała się podatna na zmiany. W każdym systemie księgowości trzeba to było uznać za niepowodzenie. Przyznawał to, wesoło albo posępnie zależnie od swojego nastroju i stanu trzeźwości. W rzeczywistości przyznanie się do czegokolwiek innego wśród ludzi, których nazywał swoimi przyjaciółmi, stanowiłoby naruszenie etykiety, gdyż oni też byli nieudacznikami. Niewielu, trzeba przyznać, sięgnęło już samego dna, a kilkoro było tylko honorowymi nieudacznikami, którzy, choć nie zdołali spełnić swoich marzeń, nigdy nie mieli żyć w całkowitej nędzy. Daniel jednak już tam bywał, chociaż tylko w lecie, i nigdy dłużej niż przez tydzień naraz, a więc może jedynie udawał — robił próby generalne najgorszego, które dopiero miało nadejść. Na razie jednak był zbyt przystojny, by musieć spać na ulicy, chyba że z własnego wyboru.

Gdyby miał liczyć dobrodziejstwa losu, wygląd musiałby się znaleźć na pierwszym miejscu listy, mimo smaku popiołu tego ranka. Oto widział ją w upstrzonym plamkami łazienkowym lustrze, gdy (za pomocą pożyczonej brzytwy i piany z kawałka żółtego mydła do prania) fryzował brzegi swojej brody: twarz, która uratowała go w tylu ostatnich chwilach, nieudolną przyjazną twarz, która wydawała się należeć do niego tylko dzięki niezwykle szczęśliwemu przypadkowi, rzadko bowiem ujawniała jego własne gorzkie poczucie, kim jest. Nie był już Danielem Weinrebem, błyszcząco obiecującym Danem, ale Benem Bosolą, Benem ze ślepej uliczki.

Nadal używał imienia i nazwiska, które przyjął, by zameldować się na Pierwszych Narodowych Torach Lotu. Bosola, tak jak rodzina wynajmująca przedtem pokój piwniczny przy Alei Chickasaw, który stał się jego sypialnią. Ben zaś bez żadnego konkretnego powodu poza tym, że było to imię ze Starego Testamentu. Ben Bosola: złamas, męska dziwka, kawałek gówna. Och, miał całą litanię przekleństw, ale jakoś, choć dobrze wiedział, że zasługuje na każdy epitet, nigdy nie mógł całkiem uwierzyć, że naprawdę jest aż taki zły. Lubił tę twarz w lustrze i zawsze był przyjemnie zaskoczony, gdy ją tam znajdował, uśmiechającą się ochoczo, tę samą co zawsze.

Ktoś zapukał do drzwi łazienki. Daniel drgnął nerwowo. Pięć minut temu był sam w mieszkaniu.

— Jack, czy to ty? — zapytał kobiecy głos.

— Nie. To Ben.

— Kto?

— Ben Bosola. Myślę, że mnie pani nie zna. Kim pani jest?

— Jego żoną.

— Och. Czy musisz skorzystać z toalety?

— Tak naprawdę to nie. Po prostu usłyszałam, że ktoś tam jest, i ciekawiło mnie, kto. Czy chciałbyś filiżankę kawy? Robię dla siebie.

— Pewnie. Cokolwiek.

Opłukał twarz w muszli toalety i zmoczył ogolony spód podbródka wodą kolońską Jacka (czy też jego żony?).

— Cześć — powiedział, wyłaniając się z łazienki ze swoim najbardziej promiennym uśmiechem. Patrząc na te błyszczące siekacze, nikt by się nigdy nie domyślił próchnicy, która panoszyła się głębiej w jego ustach, gdzie trzy trzonowce już ubyły. Jak przerażony byłby ojciec, gdyby zobaczył jego zęby w takim stanie.

Żona Jacka skinęła głową i postawiła małą filiżankę czarnej kawy na białej półce obiadowej z formiki. Była to niska, baryłkowata kobieta z czerwonymi, reumatycznymi rękami i czerwonymi, kaprawymi oczami. Miała na sobie hawajską sukienkę zesztukowaną ze starego materiału frotte, z długimi arlekińskimi rękawami, które wyglądały, jakby chciały ukryć brzydotę rąk. Gruby blond warkocz wychodził z pagórka uczesanych do góry włosów i kołysał się za nią jak ogon.

— Nie wiedziałem, że Jack jest żonaty — stwierdził Daniel z uprzejmym niedowierzaniem.

— Och, nie jest, tak naprawdę. To znaczy, według prawa jesteśmy mężem i żoną, oczywiście. — Prychnęła z dezaprobatą dla siebie, co bardziej wydawało się kichnięciem niż śmiechem. — Ale nie mieszkamy razem. To tylko taki układ.

— Mhm. — Daniel popił ciepławej kawy, odgrzanej z poprzedniego wieczoru.

— Pozwala mi korzystać z tego mieszkania rano, kiedy idzie do pracy. W zamian robię mu pranie. I tak dalej.

— Aha.

— Jestem z Miami, rozumiesz. A więc to naprawdę jedyny sposób, żebym mogła mieć prawa stałego mieszkańca. I myślę, że nie zniosłabym teraz mieszkania gdzieś indziej. Nowy Jork jest tak… — Zatrzepotała rękawami z frotte, nie znajdując słów.

— Nie musisz wyjaśniać.

— Lubię wyjaśniać — zaprotestowała. — W każdym razie, na pewno zastanawiałeś się, kim jestem, że po prostu pakuję się tutaj w ten sposób.

— Chodziło mi o to, że sam jestem czasowym.

— Tak? Nigdy bym nie pomyślała. Jakoś wydajesz się rodowitym mieszkańcem.

— Faktycznie nim jestem. Ale jestem też czasowym. Za długo by wyjaśniać.

— Jak powiedziałeś, że się nazywasz?

— Ben.

— Ben — to urocze imię. Ja jestem Marcella. Okropne. Wiesz, co powinieneś zrobić, Ben: ty też powinieneś wziąć ślub. Niekoniecznie musi to kosztować majątek. Z pewnością nie dla kogoś takiego jak ty.

— Mhm.

— Przepraszam, to nie moja sprawa. Ale warto, na dłuższą metę. To znaczy, mówię o małżeństwie. Oczywiście dla mnie, w tym momencie, nie ma to aż tak wielkiego praktycznego znaczenia. Dalej mieszkam w wieloosobowym pokoju, chociaż nazywają to hotelem mieszkalnym. To dlatego lubię przychodzić tutaj, kiedy mogę, dla prywatności. Ale mam jednak teraz zarejestrowaną pracę, jestem kelnerką, a więc za kolejnych parę lat, kiedy zakwalifikuję się jako stały mieszkaniec we własnym imieniu, weźmiemy rozwód i będę mogła znaleźć sobie własne mieszkanie. Wciąż jest ich dużo, jeśli ktoś jest zakwalifikowany. Chociaż, realistycznie, przypuszczam, że będę musiała mieszkać z kimś. Ale będzie to znacznie lepsze, do cholery, niż wieloosobowy pokój. Nienawidzę takich pokojów. A ty nie?