Выбрать главу

— Zwykle udaje mi się ich unikać.

— Naprawdę? To zdumiewające. Szkoda, że nie znam twojego sekretu.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem, postawił filiżankę mulistej kawy i wstał.

— No cóż, Marcello, będziesz musiała odgadnąć mój sekret. Bo już czas, żebym poszedł.

— W tym stroju?

Daniel miał na sobie gumowe sandały i szorty gimnastyczne.

— Tak przybyłem.

— Nie chciałbyś się pieprzyć, co? — zapytała Marcella. — Mówiąc bez ogródek.

— Przykro mi, nie.

— W porządku. Nie myślałam, że chciałbyś. — Uśmiechnęła się blado. — Ale to jest ten sekret, prawda — tajemnica twojego sukcesu?

— Rzeczywiście, Marcello. Zgadłaś.

Eskalacja konfliktu nie miała sensu. W każdym razie krzywda została wyrządzona, z punktu widzenia Marcelli. Nic tak nie rozgorycza jak odrzucone zaproszenie. A więc, potulny jak baranek, powiedział „cześć” i wyszedł.

Na zewnątrz był wietrzny, pochmurny dzień, o wiele za zimny jak na tak późną część kwietnia, a w szczególności za zimny na to, by chodzić po mieście bez koszuli. Ludzie, naturalnie, zauważali to, ale albo z rozbawieniem, albo z aprobatą. Jak zwykle, zainteresowanie z ich strony dodawało mu otuchy. Na Dwunastej Ulicy zaszedł do czegoś, co malowany szyld nad wystawą nadal ledwo widocznie ogłaszał jako księgarnię, i zrobił tam poranną kupę. Potem przez długi czas siedział w kabinie, czytając graffiti na metalowej przegrodzie i próbując wymyślić własny oryginalny wkład. Pierwsze cztery linijki limeryku natychmiast mu się nasunęły, ale miał zagwozdkę z zakończeniem, aż wreszcie, gdy postanowił zostawić tam lukę, jako rodzaj konkursu, nagle dzieło okazało się gotowe:

Raz był czasowy desperat Z powodu kutasa Pierre`a, Bo w jego kroczu gościł W codziennej rozwiązłości Poprzez (Odważnyś, to wypełnij lukę teraz!).

W myślach uchylił kapelusza przed swoją Muzą, podtarł się po arabsku lewą ręką i powąchał palce.

Pięć lat wcześniej, kiedy pozostawało w nim jeszcze trochę tlącego się żaru dawnego tupetu, u Daniela rozwinęła się pasja do poezji. „Pasja” to prawdopodobnie zbyt ciepłe określenie dla entuzjazmu tak systematycznego i kierowanego przez wolę jak tamten. Jego nauczycielka śpiewu i zarazem psychoterapeutka z nurtu Reicha w tamtym czasie, Renata Semple, miała nierzadką teorię, że najlepszym sposobem, by latać, jeśli wydajesz się na stałe uziemiony, jest chwycenie byka za rogi i napisanie własnych piosenek. Jaka bowiem piosenka z większym prawdopodobieństwem będzie płynęła z głębi serca niż ta stworzona przez serce, z którego wypływa? Daniel, ze swoją tendencją do przyjmowania za rzecz oczywistą tekstów piosenek, które z takim brakiem szczęścia śpiewał (właściwie wolał, kiedy były w obcym języku, aby nie odciągały jego uwagi od muzyki), miał cały nowy kontynent do zbadania, a ten okazał się bardziej gościnny i przystępny, niż kiedykolwiek była sama muzyka. Z początku może jego teksty wychodziły zbyt przyśpiewkowate albo zbyt cukierkowe, ale bardzo szybko wprawił się w tym i tworzył całe własne małe musicale. Coś musiało jednak być nie tak z tą teorią, gdyż piosenki, które Daniel pisał — przynajmniej najlepsze z nich — chociaż nigdy nie unosiły go z ziemi, działały całkiem dobrze w przypadku kilku innych śpiewaków, w tym doktor Semple, a jej zwykle nie szło to łatwo. Jeśli jego piosenki nie były temu winne, wydawało się, że wina musi leżeć po stronie samego Daniela, jakiegoś sęka w drewnie jego duszy, którego żaden wydatek energii nie mógł usunąć. A więc, prawie z uczuciem wdzięczności za ulgę, która wówczas nastąpiła, przestał próbować. Napisał jedną, ostatnią piosenkę, pożegnanie Erato, Muzy poezji lirycznej, i nawet nie zadał sobie trudu wypróbowania jej z aparatem. W ogóle już nie śpiewał, chyba że kiedy był sam i czuł spontaniczną ochotę do śpiewania (rzadko), a z jego kariery poetyckiej pozostał tylko zwyczaj układania limeryków, który na przykład przejawił dzisiaj w toalecie.

W rzeczywistości, pomimo wielkiego porzucenia przez niego wszystkich beaux artes i belles lettres, Daniel był raczej dumny ze swoich graffiti. Niektóre okazały się wystarczająco dobre, by je zapamiętano i by inne ręce przepisywały je w publicznych ustępach po całym mieście. Za każdym razem, gdy znajdował swój tekst uwieczniony w ten sposób, było to jak znalezienie własnego popiersia w Central Parku albo swojego nazwiska w „Timesie” — miał dowód, że wykonał własne małe, ale charakterystyczne wgniecenie na zderzakach Zachodniej Cywilizacji.

Na Jedenastej Ulicy, w połowie drogi do Siódmej Alei, antenki Daniela wychwyciły sygnały, które mówiły, żeby zatrzymał się i zbadał teren. Parę domów dalej, po drugiej stronie ulicy, we wnęce wejściowej małego bloku, trzy czarne dziewczyny udawały, że wcale nie chcą rzucać się w oczy. Niedogodność, ale Daniel mieszkał w Nowym Jorku od wystarczająco długiego czasu, by wiedzieć, że nie wolno mu ignorować własnego radaru, więc zawrócił i poszedł do siłowni swoją zwykłą trasą, i tak krótszą, wzdłuż Christopher Street.

Na placu Sheridana wstąpił do sklepu z pączkami Dodge`Em na swoje tradycyjne darmowe śniadanie, pączka wypełnionego mazią i mleko. W zamian Daniel pozwalał sprzedawcy korzystać z siłowni w wieczory, kiedy to on pilnował tam porządku. Larry (sprzedawca) ponarzekał na swojego szefa, klientów i rury, a gdy Daniel już wychodził, tamten przypomniał sobie, że był telefon z wiadomością dla niego poprzedniego dnia, co wydawało się trochę dziwne, ponieważ Daniel nie używał telefonu w sklepie z pączkami jako biura zleceń od ponad roku. Larry dał mu numer, na który miał oddzwonić: pan Ormund, wewnętrzny dwanaście, 580-8960. Może będą w tym pieniądze, nigdy nie wiadomo.

Adonis, Inc., po drugiej stronie Siódmej Alei w stosunku do sklepu z pączkami i nad oddziałem Citibanku, stanowił najbliższe stałemu adresowi miejsce, jakie miał Daniel. W zamian za obsługę recepcji w różnych godzinach i zamykanie sali na klucz wieczorem trzy razy w tygodniu pozwalano Danielowi spać w szatni (albo, w najzimniejsze noce, w saunie), kiedy tylko chciał. Trzymał śpiwór i jedną zmianę ubrań zwinięte w drucianym koszu i miał własny kubek ze swoim imieniem — BENNY — na półce w łazience. Dwóch innych czasowych także miało kubki na tej półce i śpiwory w swoich szafkach, i kiedy wszyscy trzej zostawali tam na noc, potrafiło się zrobić dosyć klaustrofobicznie. Na szczęście rzadko wszyscy trzej wybierali tę samą noc, ponieważ istniały zwykle inne, mniej spartańskie możliwości. W nieregularnych odstępach czasu Daniela proszono, by strzegł czyjegoś pustego mieszkania, co bardzo sobie cenił. Częściej spędzał noc z jakimś stałym bywalcem siłowni, takim jak, ostatniej nocy, Jack Levine. Kilka razy w tygodniu znajdował przypadkowego chętnego na ulicy. Ale zdarzały się wieczory, kiedy nie miał ochoty zapłacić ceny za taki dodatkowy komfort, i wtedy dobrze było mieć siłownię jako oparcie.

Zasadniczo w Adonis, Inc. ćwiczyły dwie klasy ludzi. Pierwszą byli faceci z show-biznesu — aktorzy, tancerze, piosenkarze; drugą policjanci. Można by dowodzić, że istnieje także trzecia klasa, większa niż którakolwiek z pozostałych i najwierniej tam uczęszczająca — bezrobotni. Ale prawie wszyscy z nich byli albo bezrobotnymi facetami z show-biznesu, albo bezrobotnymi gliniarzami. W siłowni stale żartowano, że są to jedyne dwa zawody pozostałe w mieście. Albo, co było bliższe rzeczywistości, jedyne trzy.