Stopniowo, gdy zaczął zdawać sobie sprawę, że mimo jej powściągliwości i grubego, nieruchliwego ciała pani Boismortier jest zdecydowanie ludzką istotą, zaczął robić się ciekawy. Głównie co do muzyki. Wiedział, że muzyka nie jest czymś, o czym rozmawia się z innymi ludźmi, ale trudno było o niej nie myśleć, szczególnie przy tych półkach z płytami, wznoszących się onieśmielająco jak biblioteka mikrofilmów wszystkich grzechów na świecie. Nie, żeby muzyka była czymś złym. Ale, jak to mówią, nie ma dymu bez… W końcu to muzyka pomagała ludziom latać. Nie słuchanie muzyki, rzecz jasna, ale wykonywanie jej. A wszystko, co wiązało się z lataniem, było nieodparcie interesujące.
I tak, w pewne śnieżne popołudnie w listopadzie, po przyjęciu kubka z kakao embargo, zebrał się na odwagę i zapytał, czy mogłaby mu pozwolić posłuchać jednej z jej płyt.
— No cóż, oczywiście, Danielu, jakiej płyty chciałbyś posłuchać?
Jedynymi utworami muzycznymi, których tytuły znał, były piosenki w szkolnym śpiewniku. Był pewien, tylko dlatego, że były w śpiewniku, iż nie takich rodzajów muzyki ludzie używali do latania.
— Nie wiem — przyznał się. — Czegoś, co pani lubi.
— Cóż, tu jest coś, czego słuchałam wczoraj wieczorem, i wydawało się to naprawdę znakomite, chociaż tobie może się w ogóle nie spodobać. Kwartet smyczkowy Mozarta.
Nadzwyczaj delikatnie, jakby ta płyta była żywa, wysunęła ją z kartonowej koszulki i położyła na adapterze.
Przygotował swój umysł na jakiś niewyobrażalny szok, ale dźwięki, które wyszły z głośników, były głuche i niewinne — charczenia i pojękiwania, stękania i skrzypienia, które trwały bez końca, nigdzie nie dochodząc. Kilka razy wyławiał z tego mroku rodzące się melodie, ale potem tonęły one z powrotem w podstawowym didli-didli-didli tego utworu, zanim można było zacząć się nimi cieszyć. Dalej i dalej i dalej, czasami szybciej, czasami wolniej, ale wszystko to z głuchym brzmieniem i bezbarwnością, jednolitymi jak farba na ścianach. Mimo to nie można było po prostu powiedzieć „dziękuję, wystarczy”, gdy pani Boismortier kołysała głową tam i z powrotem i uśmiechała się w nieobecny sposób, jakby to naprawdę było jakieś niewiarygodne, mistyczne objawienie. A więc wpatrywał się w płytę obracającą się na adapterze i wytrzymał do końca. Następnie podziękował pani Boismortier i pobrnął do domu przez śnieg. Czuł się oszukany, rozczarowany i zdumiony.
To nie mogło być wszystko, co w tym było! Po prostu nie mogło. Ona coś ukrywała. Był jakiś sekret.
Tej zimy, w pierwszym tygodniu nowego roku, nastąpił ogólnokrajowy kryzys. Oczywiście, jeśli można było wierzyć „Registerowi”, kraj stale borykał się z kryzysami, ale rzadko miały one wpływ na Iowa. W przeszłości była raz mała wrzawa, kiedy Rząd Federalny zagroził, że przyśle agentów, by pobierali dwunastoprocentowy podatek od luksusu od mięsa, ale zanim mogła rozwinąć się prawdziwa konfrontacja, Sąd Najwyższy ogłosił, że Iowa miało rację przez cały czas, utrzymując, że mięsa, poza szynką i kiełbasami, są „nieprzerobione”, a zatem nie podlegają opodatkowaniu, przynajmniej w Iowa. Innym razem były zamieszki w Davenport, co do których Daniel pamiętał tylko, że „Register” wydrukował niezwykłą liczbę zdjęć i wszystkie one pokazywały, jak policja stanowa pewnie panuje nad sytuacją. Z tymi dwoma wyjątkami życie toczyło się dotychczas dzień po dniu niezależnie od tego, co mówiono w wiadomościach. W styczniu natomiast nieznani terroryści wysadzili rurociąg alaskijski. Mimo środków ostrożności działo się to już wcześniej wiele razy i podobno istniał niezawodny system dla zamknięcia przepływu, załatania uszkodzenia i powrotu do normalności, zanim pojawią się poważne następstwa. Jednak tym razem kilka mil rurociągu zostało zniszczonych przez bomby, które wybuchły w równych odstępach co sześćset jardów. Według „Registera” oznaczało to, że bomby musiały przesuwać się wewnątrz olbrzymich rur, razem z ropą, i były tam schematy pokazujące, dlaczego inne możliwości nie wchodziły w grę. Winiono wróżki, ale także, rozmaicie, Iran, Panamę, kilka ugrupowań terrorystycznych i Ligę Głosujących Kobiet.
Wpływ tego na Iowa był bardzo prosty: w ogóle nie było paliwa. Wykorzystano wszelkie możliwe formy oddziaływania i legalnego szantażu, by załatwić ustępstwa dla stanów ze Środkowego Zachodu, ale paliwa naprawdę nie było. Teraz mieli poznać smak zimowego racjonowania, będący chlebem powszednim dla nieszczęśliwców, którzy mieszkali w mniej zamożnych częściach kraju.
Smak ten był gorzki. Zimowy chłód wkradał się do sklepów, szkół i domów, do jedzenia, które jadłeś, i do wody, w której się kąpałeś, do każdej twojej kości i myśli. Weinrebowie obozowali we własnym pokoju dziennym i kuchni, aby wycisnąć jak najwięcej ciepła z pozostałych w zbiorniku litrów paliwa. Po ósmej wieczorem nie było elektryczności, a więc nie można było nawet czytać ani oglądać telewizji, aby mroźne godziny mijały trochę szybciej. Daniel siedział z rodzicami w ciemnym i cichym pokoju, nieruchomo, nie mogąc spać, gromadząc ciepło swoich swetrów i koców. Nuda stała się gorszą udręką niż zimno. Dziewiąta trzydzieści była porą snu. Spał między swoimi dwiema siostrami i zaczął cuchnąć ich moczem.
Czasami pozwalano mu odwiedzić Eugene`a i jeśli miał szczęście, zapraszano go z rzadka do zostania na noc. W domu Muellerów było wyraźnie cieplej. Po pierwsze mieli kominek i przez wczesny wieczór zawsze palił się ogień. Używali jako opału książek z poddasza (z pomocą Daniela Eugene zdołał potajemnie wynieść horrory), jak również zbędnych mebli. Pan Mueller miał także (tak podejrzewał Daniel) źródło nielegalnego paliwa.
„Register” tymczasowo przestał się ukazywać z powodu kryzysu, więc Daniel przynajmniej nie musiał odmrażać sobie tyłka, roznosząc gazety. Świat wydawał się inny bez wiadomości. Daniel nie sądził, aż do teraz, że interesuje się oficjalnym światem reprezentowanym przez „Register”, światem strajków i porozumień, debat i kwestii spornych, republikanów i demokratów. Trudno by mu było powiedzieć, o czym informowała większość nagłówków, na które patrzył, ale teraz, kiedy nie było żadnych, miał takie wrażenie, jakby cywilizacja stanęła w miejscu, niby jakiś stary „chevy”, którego nikt nie potrafi uruchomić; jak gdyby zima opanowała nie tylko przyrodę, ale także historię.
W marcu, gdy życie zaczynało znów wyglądać prawie zwyczajnie, ojciec Daniela zapadł na zapalenie płuc. Zimy w Iowa zawsze były dla niego trudne. Udawało mu się je wytrzymać dzięki pompowaniu się do pełna lekami przeciwhistaminowymi. W końcu, jak ząb, który borowano i plombowano, aż nic z niego nie zostało, jego zdrowie się załamało. Przyszedł do gabinetu z gorączką i musiał pozwolić swojej asystentce dokończyć czyszczenie kanałowe, bo nie mógł powstrzymać drżenia rąk. Wbrew protestom pracodawcy asystentka sprowadziła z głębi korytarza doktora Caskeya. Caskey zaś po zbadaniu kolegi wypisał skierowanie do szpitala w Fort Dodge.
Przez cały kryzys szpitale były jedynymi miejscami, w których zapewniano ciepło, i Milly, Daniel oraz bliźniaczki wygrzewaliby się przy łóżku Abrahama każdego dnia od początku pory odwiedzin aż do czasu, gdy pielęgniarki by ich wyrzuciły — gdyby tylko Fort Dodge nie leżało tak daleko. W rzeczywistości nie odwiedzaliby go wcale, gdyby nie Roy Mueller, który jeździł do Fort Dodge swoim pikapem dwa albo trzy razy w tygodniu i zawsze miał miejsce albo dla Daniela, albo dla Milly, chociaż nie dla obojga naraz.