Nie było wielkiej komunikacji między Danielem i jego ojcem nawet w najlepszych czasach. Abraham Weinreb miał teraz pięćdziesiąt dwa lata i wyglądał, ze swoją grzywką siwych włosów i obwisłym ciałem marszczącym się na twarzy, jak ktoś żyjący z ubezpieczenia społecznego. Odkąd przybył do szpitala, rozwinęła się u niego skłonność do łzawej powagi, przez którą Daniel był bardziej niż zwykłe zażenowany, kiedy przebywali razem. W pewną wietrzną sobotę podczas pierwszej prawdziwej odwilży tego roku Abraham wziął Nowy Testament z metalowego stolika nocnego koło łóżka i poprosił Daniela, żeby poczytał mu głośno początek Ewangelii wg św. Jana. Daniel przez cały czas czytania martwił się, czy jego ojciec nie rozwija się w jakiegoś fanatyka religijnego, a kiedy powiedział o tym Milly tego wieczoru, była jeszcze bardziej zaniepokojona. Oboje byli przekonani, że on umiera.
Weinrebowie naturalnie chodzili do kościoła. Nikt w Amesville, kto zarabiał więcej niż pewną kwotę pieniędzy, nie był tak niepolityczny, by nie chodzić. Ale uczęszczali do kościoła kongregacjonalistów, ogólnie uznawanego za najbardziej obojętny i niezaangażowany z kościołów miasteczka. Bóg kongregacjonalistów był Bogiem, o którym pamięć utrwalano na monetach i banknotach dolarowych idących do koszyków z ofiarą, Bogiem, który nie wymagał od swoich wyznawców niczego oprócz zmarnowania pewnej ilości gotówki i czasu w każdą niedzielę na jego rzecz. Można by było spotkać lepszą klasę ludzi, będąc w kościele episkopalnym, ale wtedy istniało ryzyko bycia ignorowanym. Prawdziwa arystokracja Iowa, farmerzy, była Sługami Bożymi — luteranami, baptystami, metodystami — ale niemożliwe było udawanie, że jest się Sługą Bożym, ponieważ wiązało się to z rezygnacją z prawie wszystkiego, co mogło sprawić ci przyjemność — nie tylko z muzyki, ale z telewizji i większości książek, a nawet z rozmawiania z kimkolwiek, kto nie był Sługą Bożym. Poza tym farmerzy wrzucali wszystkich mieszkańców miasteczek do jednego worka z wielką grzeszną masą agitatorów, pośredników i bezrobotnych, która stanowiła resztę kraju, a więc nawet ci, którzy próbowali udawać, niewiele z tego mieli.
Milly i Daniel niepotrzebnie się martwili. Abraham nie stał się Sługą Bożym i po kilku nieudanych dialogach nawet nie próbował rozmawiać o tym, co skłoniło go wcześniej do mówienia na temat Jezusa. Jedyna różnica w jego zachowaniu po powrocie z Fort Dodge polegała na tym, że stracił część swej dawnej pewności siebie i apetytu na żarty i błahostki z codziennego życia, który podtrzymywał przedtem rozmowę przy stole obiadowym. Było tak, jakby jego niedawna potyczka ze śmiercią obrzydziła mu zwykły smak jedzenia.
Daniel unikał go bardziej niż kiedykolwiek. Ojciec wydawał się albo tego nie zauważać, albo nie mieć nic przeciwko temu.
„Register” nigdy tak naprawdę nie wznowił działalności, nawet kiedy rurociąg zaczął funkcjonować i prezydent zapewnił cały kraj, że krytyczna sytuacja dobiegła końca. Nakład malał od dawna, dochody z reklam spadły do rekordowo niskiego poziomu i nawet przy obecnej cenie kioskowej jednego dolca (5,50 tygodniowo dla prenumeratorów) gazeta nie mogła dłużej przetrwać. Ponadto coraz łatwiejsze w Iowa stawało się dostanie egzemplarzy „Star-Tribune”. Chociaż w jej artykułach wstępnych otwarcie sprzeciwiano się samemu lataniu, „Star-Tribune” zamieszczała reklamy aparatów do latania i jej wiadomości często rzucały nieomalże różowe światło na różne osoby mieniące się wróżkami, zwłaszcza osobistości medialne. Same reklamy wystarczały, żeby gazeta z Minneapolis stała się nielegalna w Iowa, ale policja nie wydawała się zainteresowana rozprawą z dwoma barami, które sprzedawały przemycone egzemplarze, mimo powtarzających się anonimowych doniesień (to dzwonili chłopcy od dostarczania „Registera”) do biura szeryfa w Amesville, a także do komendy stanowej. Najwyraźniej cena gazety z okładki, siedemdziesiąt centów, obejmowała procent na podpłacanie.
Śmierć „Registera” nastąpiła w złym czasie dla Daniela. Nie licząc teoretycznych obiekcji jego ojca na temat kieszonkowego dla nastolatków (do których Daniel ostatnio dołączył), tych pieniędzy po prostu nie było. Chociaż Abraham Weinreb nareszcie zakończył terminowanie i nie miał już długu wobec okręgu, musiał dokonywać wygórowanych comiesięcznych opłat z tytułu kredytu na dom, a teraz były do uregulowania rachunki ze szpitala. Co więcej, miał ścisłe instrukcje, żeby zmniejszyć swoje obciążenie pracą, więc zarabiał znacznie mniej pieniędzy.
Daniel trapił się tym kłopotliwym położeniem przez większą część miesiąca, gdy codzienne wymogi przyjaźni i ostentacji zjadały tę niewielką ilość pieniędzy, jaką zaoszczędził na mający nastąpić w lipcu przyszłego roku dzień, w którym Młode Iowa uda się na obóz na Czarnych Wzgórzach Południowej Dakoty. Potem podjął inicjatywę i poszedł porozmawiać z Heiniem Youngermannem w Sportsmans Rendezvous, jednym z barów, które sprzedawały „Star-Tribune”. Danielowi nie tylko udało się zapewnić sobie trasę, ale powierzono mu też nadzorowanie całej operacji dostarczania gazety (z dwuprocentową prowizją). Trzeba przyznać, że nie było tylu prenumeratorów, ilu miał jawny „Register”, ale zarobek na egzemplarzu był równie dobry i po powiększeniu tras każdy z chłopców mógł zarobić tyle co kiedyś, natomiast Daniel, z tymi pięknymi dwoma procentami, zgarniał tygodniowy dochód w wysokości prawie pięćdziesięciu dolarów, czyli tyle, ile wielu dorosłych dostawało za pełnoetatową pracę. Jego przyjaciel Eugene Mueller dalej dostarczał gazetę w rejonie Alei Lipowej, praktycznie gwarantując, że policja nie będzie się wtrącać.
Daniel miał więc w bród forsy, a w dodatku była wiosna. Trawniki robiły się zielone, zanim deszcze zmyły ostatnie zbite pozostałości śniegu. Główna ulica była pełna życia dzięki wózkom ręcznym i rowerom. Nagle nastał centralny czas letni i słońce pozostawało nad horyzontem aż do siódmej trzydzieści. Twarz Milly zmieniła się z ziemistej w różową, a potem opaloną od pracy w ogródku na tyłach domu. Nie pamiętał jej szczęśliwszej. Nawet bliźniaczki wydawały się interesujące i sympatyczne teraz, gdy nie musiał już ogrzewać im łóżka. Nauczyły się mówić. Daniel żartował, że mówią po swojemu. Pączki nabrzmiewały na gałęziach, chmury sunęły po niebie, drozdy pojawiały się nie wiadomo skąd. Naprawdę była wiosna.
Pewnej niedzieli, po prostu dla zabawy, Daniel postanowił pojechać na rowerze Drogą Okręgową B do miejsca, gdzie mieszkała jedna z jego szkolnych koleżanek, Geraldine McCarthy — do wioski Unity, łącznie czternaście mil w obie strony. Na polach po obu stronach drogi młoda kukurydza kiełkowała przez czarną glebę Iowa. Fale chłodnego powietrza przelatywały przez jego bawełnianą koszulę, jakby chciały wziąć udział w rosnącym podnieceniu.
W połowie drogi do Unity przestał pedałować, owładnięty uczuciem, że jest niewiarygodnie ważną osobą. Przyszłość, o której zwykle nie rozmyślał wiele, stała się równie intensywnie prawdziwa jak niebo nad głową, przecięte na dwa czyste obszary przez smugę kondensacyjną odrzutowca. Uczucie to stało się tak silne, że prawie zaczęło budzić strach. Nagle ogarnęła go absolutna pewność, której nie miał utracić przez wiele lat, że pewnego dnia cały świat będzie wiedział, kim on jest, i będzie oddawał mu cześć. Jak i dlaczego to nastąpi, pozostawało tajemnicą.
Po odejściu tej wizji położył się w młodych chwastach przy drodze i patrzył, jak chmury gromadzą się na horyzoncie. Jakie to dziwne, jaki to szczęśliwy traf, i jakie to mało prawdopodobne, że jest Danielem Weinrebem, w małym miasteczku w Iowa, i że czekają go takie wspaniałości.
3