Pani Generał Roberta Donnelly, republikańska kandydatka na prezydenta, miała wygłosić ważne przemówienie na jednym z Wieców Walki Przeciw Lataniu w Minneapolis, donosiła „Star-Tribune”, i Daniel i Eugene postanowili pojechać jej posłuchać, a nawet zdobyć jej autograf, jeśli im się uda. Mieliby prawdziwą przygodę, zamiast, jak dotychczas, tylko udawać się na poddasze Muellerów albo do piwnicy Weinrebów i ją odgrywać. W każdym razie robili się za duzi na takie rzeczy. Eugene miał piętnaście lat, a Daniel czternaście (chociaż z nich dwóch on wydawał się starszy, jako że był o wiele bardziej owłosiony we wszystkich miejscach, które się liczyły).
Zdecydowanie nie mogli powiadomić rodziców, co planują. Samodzielne wyruszenie do Des Moines delikatnie by im odradzano, ale może w końcu pozwolono by im pojechać, natomiast Minneapolis było celem nie do pomyślenia, całkiem jak Pekin albo Las Vegas. Nieważne, że powodem ich wyjazdu tam była chęć zobaczenia generał Donnelly, co stanowiło najbardziej zgodny z zasadami i solidny motyw, o jaki tylko mógłby poprosić dowolny Sługa Boży. Dla wszystkich prawomyślnych mieszkańców Iowa Bliźniacze Miasta były Sodomą i Gomorą. (Z drugiej strony, jak lubili wskazywać prawomyślni mieszkańcy Minnesoty, to co tam się zdarzyło, zdarzyłoby się też w Iowa, gdyby tylko sześć procent wyborców więcej poparło przeciwny obóz). Straszna — ale także, z tego właśnie powodu, ekscytująca — była myśl o przejechaniu przez granicę, a w życiu człowieka przychodzi czas, kiedy musi zrobić coś, co jest straszne w ten konkretny sposób. Nikt inny nie będzie musiał o tym wiedzieć, oprócz Jerrye`go Larsena, który zgodził się przejąć obie ich trasy na dwa popołudnia, kiedy mieli zamiar być w podróży.
Powiedziawszy swoim rodzicom, że jadą pod namiot, i zręcznie uniknąwszy sprecyzowania dokąd, pojechali rowerami na północ aż do autostrady U.S. 18, gdzie złożyli je i ukryli w przepuście burzowym pod drogą. Szczęście dopisało im od razu przy pierwszej złapanej okazji, pustej ciężarówce z naczepą, wracającej do Albert Lea. Cuchnęła świńskim gównem, nawet gdy siedzieli na górze w szoferce, ale to po prostu stało się specjalnym zapachem ich przygody. Tak się zaprzyjaźnili z kierowcą, że zastanawiali się, czy nie poprosić go, by powiedział pogranicznikom, że są wszyscy razem, ale wydawało się to niepotrzebną komplikacją w planie, który już wcześniej stworzyli. Kiedy dotarli do granicy, Eugene musiał tylko podać nazwisko swojego ojca inspektorowi celnemu i przepuszczono ich.
Milczące porozumienie zakładało, że jadą zobaczyć podwójny seans najnowszych filmów w kinie samochodowym „Star-Lite” koło Albert Lea. Latanie bynajmniej nie było jedynym zakazanym owocem dostępnym w Minnesocie. Pornografia także była atrakcją, i to — w oczach większości mieszkańców Iowa — o wiele prawdziwszą. (To głównie z powodu reklam przygranicznych kin samochodowych „Star-Tribune” była zakazana w sąsiednich stanach). Eugene i Daniel bez wątpienia byli trochę za młodzi, żeby przekradać się przez granicę do „Star-Lite”, ale nikt nie miał zamiaru robić zamieszania z powodu syna Roya Muellera, skoro zarówno sam Roy, jak i jego starszy syn Carl byli częstymi gośćmi w tym konkretnym punkcie kontrolnym. Wczesny rozwój seksualny zawsze był jednym z przywilejów — jeśli nie wręcz świętym obowiązkiem — klasy rządzącej.
Z Albert Lea było osiemdziesiąt mil na północ w linii prostej do Minneapolis. Pojechali autobusem Greyhounda, nie zadając sobie nawet trudu, by spróbować autostopu. Pola, które było widać z okna autobusu, wydawały się niczym nie różnić od takich samych pól w Iowa, a nawet kiedy osiągnęli obrzeża miasta, były one niepokojąco podobne do obrzeży Des Moines — połacie walących się slumsów na przemian z mniejszymi, dobrze zabezpieczonymi obszarami podmiejskiego dostatku, i od czasu do czasu centrum handlowe albo stacja obsługi, obwieszczające swój triumf za pomocą olbrzymich liter obracających się na wysokich masztach. Możliwe, że ruch uliczny był tam trochę większy niż na przedmieściach Des Moines, ale być może działo się tak z powodu wiecu. Gdziekolwiek się poszło — na trawnikach, w oknach sklepów, na bocznych ścianach budynków — widniały plakaty zapowiadające wiec i nalegające na wprowadzenie w życie dwudziestej ósmej poprawki. Trudno było uwierzyć, kiedy tyle milionów ludzi wyraźnie ją popierało, że tę poprawkę można by kiedyś odrzucić, ale zrobiono to dwukrotnie.
Centrum Minneapolis wprawiało w zdumienie swoją wielkomiejskością: jego kolosalne budynki, okazałe sklepy, rojne ulice, sam hałas, a ponadto kryjące się za tą konkretną rzeczywistością, tylko podejrzewane, ale całkowicie prawdopodobne, istnienie wróżek, pikujących i przeszywających powietrze lotem strzały w kanionach ze szkła i kamienia, fruwających nad zatłoczonymi ulicami, siadających stadami na rzeźbionych fasadach monolitycznych banków, a potem lecących spiralnie jak skowronki w lazur środka popołudnia, niczym siejące spustoszenie niewidzialne szarańcze, które żywiły się nie liśćmi drzew czy ozdabiającymi deptak kwiatami w donicach, ale myślami, umysłami, duszami wszystkich tych spokojnych pieszych. Jeśli rzeczywiście to robiły. Jeśli w ogóle tam były.
Zlot miał się zacząć o ósmej, co zostawiało im jeszcze dobrych pięć godzin do zabicia. Eugene zaproponował, żeby obejrzeli jakiś film. Daniel odniósł się do tego przychylnie, ale nie chciał sam zaproponować tytułu, ponieważ obaj wiedzieli z reklam, które ukazywały się od miesięcy w „Star-Tribune”, co to musi być. Zapytali o drogę do Alei Hennepina, wzdłuż której skupiały się wszystkie kina, i tam, na markizie „World”, wypisane elektrycznymi, dużymi jak lampy stolikowe literami, widniało ich złote runo, do szukania którego się nie przyznawali: bynajmniej nie generał Donnelly, ale ostatni legendarny musical wielkiej Betti Bailey, Poszukiwacze złota 1984.
Film ten wywarł poważny wpływ na Daniela, wtedy i potem. A nawet gdyby nie film, niezatarte wrażenie pozostawiłby sam „World”, jako że był imponujący i poważny niczym świątynia odpowiednia dla najbardziej uroczystych inicjacji. Znaleźli miejsca z przodu sali i czekali, podczas gdy dzika muzyka bez źródła wzmagała się dookoła nich.
A więc o to w tym wszystkim szło. To była ta wyzwalająca moc, wychodząca z twojego wnętrza, której wszystkie inne moce się obawiały i pragnęły ją wykorzenić: pieśń. Danielowi wydawało się, że czuje tę muzykę w najbardziej tajemnych zakątkach ciała, niczym eterycznego chirurga, który uwolni jego duszę, rozcinając paraliżujące ją ciało. Chciał poddać się jej całkowicie, stać się samą wspaniałością rozbrzmiewającego powietrza. A jednak równocześnie miał ochotę popędzić z powrotem do biletera w pięknym kapeluszu ze złotym otokiem i zapytać go, jak nazywa się ta muzyka, by móc kupić sobie kasetę i posiadać ją na zawsze. Jakie to straszne, że każde nowe uniesienie musiało być pożegnaniem! Że mogło istnieć jedynie poprzez zabranie mu go!
Następnie światła przygasły, silniki rozsunęły błyszczącą kurtynę na scenie, i zaczął się film. Już pierwszy widok Betti Bailey zgasił wszelkie myśli o muzyce. Była kropka w kropkę jak jego matka — nie taka, jaką stała się teraz, ale jaką zobaczył ją z początku: te paznokcie, piersi podtrzymywane przez stanik i grzywa włosów, wyraźne elipsy starannie narysowane nad oczami, wargi, które wydawały się świeżo zamoczone we krwi. Zapomniał wpływ tego spotkania, zakłopotanie. Przerażenie. Wolałby, żeby Eugene nie siedział przy nim i tego nie widział.
A jednak trzeba było przyznać, że jest ona — Betti Bailey — piękna. Co najdziwniejsze, nawet w zwyczajny sposób.
W tej historii była prostytutką pracującą w burdelu w St. Louis, który przyjmował tylko policjantów. Jednak nie lubiła tego zajęcia i marzyła o zostaniu wielką piosenkarką. W swoich marzeniach była wielką piosenkarką, taką, która sprawia, że cała widownia w kinie zapomina, iż jest ona tylko cieniem poruszającym się na ekranie, i oklaskuje ją razem z widowniami z tego marzenia. Ale w prawdziwym życiu, na przykład w wielkiej, czerwonej wannie burdelu, albo kiedy jeden jedyny raz poszła na spacer przez ruiny Ogrodu Botanicznego z interesującym nieznajomym (granym przez Jacksona Florentine`a), jej głos był drgający i chrapliwy. Ludzie, którzy jej słuchali, nie mogli powstrzymać się od wzdrygnięcia — nawet Jackson Florentine, który (jak się okazało) był maniakiem seksualnym ściganym przez policję. Kiedy widz się o tym dowiadywał, osobnik ów pracował już w burdelu, ponieważ było to jedno z nielicznych miejsc, gdzie nie kazano ludziom pokazywać dokumentów. Wykonywał komiczne stepowanie, z twarzą pomalowaną na czarno, wspomagany przez grupę tancerzy, prawdziwych czarnoskórych gliniarzy. Był to wstęp do wielkiego numeru tego show, Marsza biznesmenów. Na końcu filmu dwoje kochanków podłączało się do aparatu do latania i wyfruwało ze swoich ciał na jeszcze większy numer, powietrzny balet przedstawiający ich lot na północ, do gór lodowych Ziemi Baffina. Efekty specjalne były tak dobre, że nie można było oprzeć się wierze, iż tancerze są naprawdę wróżkami, zwłaszcza Betti Bailey — tym bardziej, że wkrótce po nakręceniu Poszukiwaczy złota Betti zrobiła to samo — podczepiła się i odleciała, by nigdy nie wrócić. Jej ciało było nadal zwinięte w kulkę jak płód w jakimś szpitalu w L.A. i tylko Bóg wiedział, gdzie jest jej reszta — pali się wewnątrz słońca czy też krąży dokoła pierścieni Saturna, wszystko było możliwe. Naprawdę szkoda, że nigdy nie wróciła choćby na tyle czasu, żeby zrobić następny film taki jak Poszukiwacze złota, na końcu których policja znalazła ciała kochanków podłączone do aparatów i ostrzelała je z karabinów maszynowych z najbardziej obrazowymi i starannymi kinowymi szczegółami. Nie było ani jednych suchych oczu na sali, kiedy światła się zapaliły.