Выбрать главу

Akcja odniosła skutek. Amerykańscy jeńcy wojenni nie doznawali już tak złego traktowania, zaczęły do nich docierać paczki oraz listy, północni Wietnamczycy zaś stopniowo ujawniali ich nazwiska. Co najważniejsze, jeńcy dowiedzieli się o kampanii od żołnierzy amerykańskich świeżo wziętych do niewoli – i wiadomość ta ogromnie podniosła ich na duchu.

Osiem lat później, jadąc w śnieżnej zamieci do Denver, Perot przypomniał sobie jeszcze jeden rezultat kampanii: fakt ten podówczas tylko go irytował, teraz jednak mógł się okazać ważny i cenny. Rozgłos wokół sprawy jeńców wojennych oznaczał również nieunikniony rozgłos wokół osoby Rossa Perota. Perot stał się powszechnie znaną osobistością. Pamiętano go w kołach rządowych, a zwłaszcza w Pentagonie. W skład waszyngtońskiego komitetu kontrolującego przebieg kampanii wchodzili admirał Tom Moorer, wówczas szef Połączonych Sztabów Marynarki, Lotnictwa i Wojsk Lądowych, Alexander Haig, wówczas doradca Kissingera, obecnie głównodowodzący siłami NATO, William Sullivan, wówczas zastępca sekretarza stanu, obecnie zaś ambasador USA w Teheranie, oraz sam Kissinger.

Ci ludzie pomogą Perotowi dotrzeć do rządu, dowiedzieć się, o co tu chodzi i uzyskać szybką pomoc. Perot zadzwoni również do Richarda Helmsa, który dawniej był dyrektorem CIA i ambasadorem USA w Teheranie. Zadzwoni do Kermita Roosevelta, syna Teddy’ego, zamieszanego w zamach stanu zorganizowany przez CIA w 1953 roku, kiedy to CIA ponownie osadziła szacha na tronie…

„Ale co będzie – pomyślał – jeżeli nic z tego nie wyjdzie?”

Miał zwyczaj planować swoje posunięcia na parę kroków naprzód.

Co będzie, jeśli administracja Cartera nie potrafi lub nie zechce mu pomóc?

„Wówczas – pomyślał – będę musiał zorganizować im ucieczkę z więzienia”.

Jak się do tego zabrać? Nigdy się tym nie zajmowali. Od czego zacząć? Kto mógłby im pomóc?

Pomyślał o zatrudnionych w EDS Mervie Staufferze i T. J. Marquezie oraz swojej sekretarce Sally Walther. Byli oni głównymi organizatorami kampanii na rzecz jeńców wojennych. Telefoniczne załatwienie skomplikowanych spraw na odległość to był dla nich chleb z masłem, ale zorganizowanie ucieczki z więzienia? I kto wykona to zadanie? Od 1968 roku werbownicy EDS dawali pierwszeństwo weteranom z Wietnamu – politykę tę wprowadzono ze względów patriotycznych i kontynuowano, ponieważ Perot przekonał się, że weterani często wyrastają na pierwszorzędnych biznesmenów. Ale teraz ci ludzie, niegdyś sprawni, szczupli, świetnie wyszkoleni żołnierze, zamienili się w otyłych urzędników z zadyszką, posługujących się zręczniej telefonem niż bronią. A kto zaplanuje i poprowadzi akcję?

Wyszukiwanie najlepszych ludzi było specjalnością Perota. Chociaż zrobił wspaniałą karierę o własnych siłach, jedną z największych w historii Ameryki, nie był wcale najlepszym na świecie ekspertem od komputerów ani najlepszym biznesmenem, ani nawet najlepszym dyrektorem. W jednym jednak był dobry: potrafił wybrać właściwego człowieka, dostarczyć mu środków oraz motywacji, a następnie pozwolić mu samodzielnie wykonać zadanie.

Teraz, kiedy dojeżdżał do Denver, zadawał sobie pytanie: „Kto jest najlepszym na świecie specjalistą od uwalniania więźniów?”

Potem przypomniał sobie Bulla Simonsa.

Żywa legenda armii amerykańskiej, pułkownik Arthur D. Simons potocznie zwany Bullem – „Bykiem” trafił na pierwsze strony gazet w listopadzie 1970 roku, kiedy z drużyną komandosów przeprowadził nalot na obóz jeniecki w Son Tay, dwadzieścia trzy mile od Hanoi, próbując uwolnić amerykańskich jeńców wojennych. Operacja była dobrze zaplanowana i wykonana, ale opierała się na błędnych danych wywiadu: jeńców przeniesiono gdzie indziej i nie było ich w Son Tay. Akcję uznano powszechnie za nieudaną, co zdaniem Perota było bardzo niesprawiedliwe. Zaproszono go na spotkanie z uczestnikami akcji w Son Tay, aby podbudował ich morale informacją, że oto znalazł się przynajmniej jeden amerykański obywatel, który docenił ich odwagę. Perot spędził cały dzień w Fort Bragg w Karolinie Północnej. Tam też poznał pułkownika Simonsa.

Patrząc przez przednią szybę, Perot wyobraził sobie postać Simonsa na tle wirujących płatków śniegu. Wysoki mężczyzna, prawie sześć stóp wzrostu, z barami niedźwiedzia, o krótko przyciętych siwych włosach i krzaczastych, wciąż czarnych brwiach. Po obu stronach wielkiego nosa biegły głębokie bruzdy aż do kącików ust, nadające jego twarzy wiecznie gniewny wyraz. Miał wielką głowę, duże uszy, mocną szczękę i najpotężniejsze ręce, jakie Perot widział w życiu. Ten człowiek wyglądał, jakby wyciosano go z jednego bloku granitu.

Spędziwszy z nim dzień Perot pomyślał: „Świat pełen jest imitacji, ale ten facet jest prawdziwy”.

Tego dnia i w następnych latach Perot sporo się dowiedział o Simonsie. Największe wrażenie zrobił na nim stosunek podwładnych Simonsa do swego dowódcy. Simons przypominał mu Vince’a Lombardi, legendarnego trenera „Green Bay Packers”: wywoływał w podwładnych uczucia oscylujące pomiędzy strachem, szacunkiem, podziwem i uwielbieniem. Był postacią imponującą i miał gwałtowne usposobienie – ciągle przeklinał i potrafił wrzasnąć na żołnierza: „Rób, co ci każę, sukinsynu, bo inaczej rozwalę ci łeb!” – ale to nie wystarczało, żeby podbić serca sceptycznych, zaprawionych w boju komandosów. U Simonsa pod twardą powłoką kryło się twarde wnętrze.

Ulubioną rozrywką podwładnych Simonsa było opowiadanie o jego wyczynach. Chociaż zbudowany był jak byk, jego przezwisko nie wzięło się z tego, tylko zgodnie z legendą pochodziło od pewnej żołnierskiej gry zwanej „zagroda byka”. Wykopywano głęboki na sześć stóp dół, do którego wchodził jeden człowiek. Istotą zabawy było ustalenie, ilu ludzi potrzeba, żeby wyciągnąć tego człowieka z dołu. Simons uważał, że to głupia zabawa, ale pewnego razu namówiono go, żeby wziął w niej udział. Żeby go wyciągnąć, potrzeba było piętnastu ludzi. Kilku z nich spędziło noc w szpitalu z połamanymi palcami, rozkwaszonymi nosami i głębokimi ranami od ugryzień. Od tego właśnie czasu Simonsa nazywano Bykiem.

Perot dowiedział się później, że ta historyjka była mocno naciągana. Simons uczestniczył w zabawie niejeden raz, zwykle wystarczało czterech ludzi, żeby go wyciągnąć. I nikt nigdy nie miał połamanych kości. Simons po prostu należał do takich, o których opowiadano legendy. Zasłużył na lojalność swoich podwładnych nie dzięki pokazom brawury, ale dzięki rzetelnym wojskowym umiejętnościom.

Z nieskończoną cierpliwością planował drobiazgowo każdą akcję. Był ostrożny, jedno z jego stałych powiedzeń brzmiało: „Nie musimy aż tak ryzykować”. Chlubił się też tym, że nie stracił w akcji ani jednego człowieka.

Podczas wojny w Wietnamie Simons dowodził operacją „Biała Gwiazda”. Dotarł do Laosu ze stu siedmioma ludźmi i zorganizował dwanaście batalionów spośród członków plemienia Mao do walki z Wietnamczykami. Jeden z batalionów przeszedł na stronę wroga, biorąc do niewoli część „Zielonych Beretów” Simonsa. Simons wylądował helikopterem w obrębie umocnień, gdzie zajmował pozycję zdradziecki batalion. Na widok Simonsa laotański pułkownik wystąpił naprzód, stanął na baczność i zasalutował. Simons kazał mu natychmiast uwolnić jeńców, zapowiadając, że w przeciwnym razie wezwie bombowce i zniszczy cały batalion. Pułkownik uwolnił jeńców. Simons zabrał ich ze sobą, a potem i tak wezwał bombowce. Po trzech latach Simons wrócił z Laosu ze wszystkimi stu siedmioma ludźmi. Perot nigdy nie sprawdzał wiarygodności tej legendy. Podobała mu się właśnie w takiej wersji.

Po raz drugi Perot spotkał Simonsa po wojnie wietnamskiej. Perot praktycznie przejął na własność pewien hotel w San Francisco i wydał trzydniowy bankiet dla powracających jeńców wojennych oraz uczestników akcji w Son Tay. Kosztowało go to ćwierć miliona dolarów, ale przyjęcie było wystrzałowe. Przyszli: Nancy Reagan, Clint Eastwood i John Wayne. Perot nigdy nie zapomniał spotkania Johna Wayne’a z Bullem Simonsem. Wayne ze łzami w oczach uścisnął rękę Simonsa i powiedział: „Pan jest tym człowiekiem, którego gram w filmach”.

Przed rozpoczęciem przeglądu defilady Perot poprosił Simonsa, aby porozmawiał ze swoimi komandosami i ostrzegł ich przed reakcją demonstrantów.

– W San Francisco aż za często odbywają się antywojenne demonstracje – powiedział Perot. – Pan nie wybrał tych komandosów dla ich pięknych oczu. Jeśli któryś się zdenerwuje, może złamać jakiemuś biedakowi kark i później będzie tego żałował.

Simons popatrzył na Perota. Po raz pierwszy Perot doświadczył wówczas na sobie „spojrzenia Simonsa”. Poczuł się jak największy głupiec na świecie. Żałował, że w ogóle otworzył usta. Pragnął się zapaść pod ziemię.

– Już z nimi rozmawiałem – oznajmił Simons. – Nie będzie żadnych kłopotów.

Tego weekendu i później Perot poznał Simonsa lepiej i odkrył inne cechy jego charakteru. Simons potrafił być czarujący, kiedy zechciał. Oczarował Margot, żonę Perota, a dzieci przepadały za nim. W rozmowach ze swoimi ludźmi posługiwał się żołnierską gwarą pełną niecenzuralnych wyrażeń, ale zabierając głos na bankietach czy konferencjach prasowych, przemawiał zdumiewająco płynnie. Na studiach wybrał jako główny przedmiot dziennikarstwo. Niekiedy przejawiał prostackie upodobania, pochłaniał tony westernów i lubił muzykę dyskotekową, według określenia jego synów, ale czytywał również dużo książek niebeletrystycznych i miał wszechstronne zainteresowania. Wypowiadał się na temat sztuki i historii równie łatwo, jak na temat wojny i rodzajów broni.