Wysiedli.
– Nie musicie się obawiać – oznajmił mężczyzna w płaszczu. – Chcemy tylko z wami chwilę porozmawiać, a potem będziecie mogli odjechać.
Wszedł do budynku z cegieł.
– Kłamie – szepnął Rashid.
Wepchnięto ich do środka i nakazano ściągnąć buty. Miejscowych wyraźnie fascynowały kowbojskie buciory Keane’a Taylora. Jeden z nich porwał je i obejrzał dokładnie, a następnie puścił w obieg, żeby każdy mógł zobaczyć.
Zaprowadzono Amerykanów do dużego, nie umeblowanego pokoju, z perskim dywanikiem na podłodze oraz zwiniętymi pod ścianą materacami. Pomieszczenie było słabo oświetlone czymś w rodzaju lampy. Siedli w kole, otoczeni przez uzbrojonych w karabiny napastników.
„Znowu będziemy sądzeni, całkiem jak w Mahabadzie” – pomyślał Coburn. Uważnie śledził Simonsa.
Do pokoju wszedł największy i najbardziej odpychający mułła, jakiego widzieli w życiu. Zaczęło się kolejne przesłuchanie. Mówił Rashid, używając mieszaniny farsi, tureckiego i angielskiego. Po raz kolejny przedstawił napisany w bibliotece list i podał nazwisko zastępcy przywódcy. Ktoś wyszedł, aby kontaktować się z komitetem w Rezaiyeh i sprawdzić. Coburn zastanawiał się, jak to zrobią – lampa naftowa świadczyła, że nie było tu elektryczności, jak więc mogły być telefony?
Ponownie sprawdzono wszystkie paszporty. Ciągle ktoś wchodził i wychodził.
„A co jeśli mają telefon? – pomyślał Coburn. – I co, jeśli komitet w Rezaiyeh dostał wiadomość od Dadgara?”
„Może byłoby lepiej dla nas, gdyby rzeczywiście nas sprawdzili – zastanawiał się – wtedy ktoś przynajmniej by wiedział, gdzie jesteśmy. W obecnej sytuacji mogliby nas zabić – ciała zniknęłyby bez śladu w śniegu i nikt nigdy nie dowiedziałby się, że byliśmy tutaj”.
Wszedł jakiś miejscowy, oddał Rashidowi list i przemówił do mułły.
– W porządku – powiedział Rashid. – Jesteśmy czyści. Nagle atmosfera zmieniła się diametralnie.
Szkaradny mułła zrobił się niesamowicie przyjacielski i ściskał wszystkim ręce.
– Wita was w swojej wiosce – przetłumaczył Rashid. Przyniesiono herbatę.
– Mamy zaproszenie, aby gościć we wsi przez noc – ciągnął Rashid.
– Powiedz mu, że absolutnie nie możemy z niego skorzystać – odezwał się Simons. – Nasi przyjaciele czekają na nas na granicy.
Pojawił się mały, może dziesięcioletni chłopiec. Starając się umocnić nową przyjaźń, Keane Taylor wyciągnął fotografię swojego jedenastoletniego syna Michaela i pokazał ją napastnikom. Bardzo się podniecili.
– Chcą, żebyśmy im zrobili zdjęcia – wyjaśnił Rashid.
– Keane, wyjmij swój aparat – rzucił Gayden.
– Skończył mi się film – odparł Taylor.
– Keane, wyjmij ten swój pieprzony aparat!
Taylor wyjął aparat. W rzeczywistości miał jeszcze trzy klatki, ale nie miał lampy błyskowej i potrzebowałby czegoś dużo bardziej wymyślnego niż „Instamatic”, żeby zrobić zdjęcia przy takim świetle. Mieszkańcy ustawili się jednak w rząd, wymachując w powietrzu swymi karabinami i Taylor zmuszony był ich pstryknąć.
To było niebywałe. Przed pięcioma minutami ci ludzie wyglądali, jakby gotowi byli zamordować Amerykanów, teraz zaś nosili się wokoło na barana, pogwizdywali i pokrzykiwali z uciechy, świetnie się przy tym bawiąc.
Prawdopodobnie równie szybko mogło się znowu odmienić.
W Taylorze wzięło górę jego poczucie humoru i zaczęło go roznosić – zachowywał się jak fotograf prasowy. Kazał napastnikom uśmiechać się albo stawać razem, żeby mógł ich objąć obiektywem i robił dziesiątki zdjęć.
Przyniesiono jeszcze herbaty. Coburn jęknął w duchu. Przez ostatnich kilka dni wypił tyle herbaty, że miał jej dosłownie po uszy. Ukradkiem wylał swoją porcję, robiąc brzydką brązową plamę na wspaniałym dywaniku.
– Powiedz im, że musimy jechać – polecił Rashidowi Simons. Nastąpiła krótka wymiana zdań.
– Musimy wypić jeszcze jedną herbatę – oznajmił Rashid.
– Nie – odparł stanowczo Simons i wstał. – Ruszajmy! Łagodnie uśmiechając się i kłaniając mieszkańcom, Simons zaczął wydawać ostre polecenia głosem, który zadawał kłam jego uprzejmemu zachowaniu się.
– Wszyscy na nogi! Wkładajcie buty! Dalej, spadamy stąd, jedziemy! Wstali. Wszyscy miejscowi chcieli uścisnąć dłoń każdemu z gości.
Simons ciągle przepychał ich w kierunku drzwi. Odnaleźli swoje buty i włożyli je, ciągle kłaniając się i ściskając ręce. W końcu udało im się wydostać na zewnątrz i wsiąść do „Range Roverów”. Musieli poczekać, aż wieśniacy wymanewrują jeepami, które blokowały wyjazd, a w końcu ruszyli, podążając za nimi górską drogą.
Byli ciągle żywi, ciągle wolni, ciągle w drodze. Wieśniacy odwieźli ich do mostu i pożegnali się.
– Nie odeskortujecie nas do granicy? – spytał Rashid.
– Nie – odparł jeden z nich. – Nasze terytorium kończy się na moście.
Druga strona należy do Sero.
Mężczyzna w długim czarnym płaszczu uścisnął wszystkim ręce.
– Nie zapomnij przysłać nam zdjęć – powiedział do Taylora.
– Macie to jak w banku – odparł Keane z kamienną twarzą. Opuszczono przeciągnięty w poprzek mostu łańcuch. „Range Rovery” przejechały na drugą stronę i przyspieszyły.
– Mam nadzieję, że nie będziemy mieć takich samych kłopotów w następnej wiosce – odezwał się Rashid. – Widziałem się dziś po południu z przywódcą i wszystko z nim ustaliłem.
„Range Rovery” nabrały szybkości.
– Zwolnij – rzucił Simons.
– Nie, musimy się spieszyć. Byli o jakąś milę od granicy.
– Zwolnij ten cholerny wóz – warknął Simons. – Nie mam ochoty zginąć na tym etapie.
Przejeżdżali obok czegoś, co wyglądało jak stacja benzynowa. W małym baraku paliło się światło.
– Stop! Stop! – wrzasnął nagle Taylor.
– Rashid… – rzucił Simons.
Prowadzący drugi samochód Paul zatrąbił, błysnął światłami.
Kątem oka Rashid zobaczył dwóch mężczyzn biegnących od strony stacji, w biegu odbezpieczających i ładujących karabiny.
Prawie stanął na pedale hamulca. Samochód zatrzymał się z piskiem. Paul stanął już wcześniej, przy samej stacji. Rashid wyskoczył z wozu.
Dwaj mężczyźni wycelowali w niego karabiny.
„Znowu się zaczyna” – pomyślał.
Zaczął po swojemu, ale nie słuchali go, wsiedli, każdy do innego „Range Rovera”. Rashid powrócił na siedzenie kierowcy.
– Jedź – rozkazano mu.
Minutę później znaleźli się u stóp wzgórza, na którym była granica. Mogli już dojrzeć światła posterunku granicznego.
– Skręć w prawo – rzucił anioł stróż Rashida.
– Nie – sprzeciwił się Rashid. – Mamy pozwolenie na jazdę do granicy i…
Mężczyzna groźnym gestem podniósł karabin. Rashid zatrzymał samochód.
– Posłuchaj, przyjechałem do waszej wioski dziś po południu i dostałem pozwolenie na przejechanie…
– Zjedź tam.
Byli mniej niż pół mili od Turcji i od wolności. Ich siedmiu przeciw dwóm strażnikom – to było kuszące…
Ze wzgórza, od strony posterunku granicznego, zjechał pędem jakiś jeep i zarzucając zatrzymał się przed „Range Roverem”. Wyskoczył zeń podniecony młodzieniec z pistoletem w ręku i podbiegł do okna Rashida.
Rashid opuścił szybę i odezwał się:
– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Młody człowiek skierował swój pistolet w jego głowę.
– Zjedź tamtą drogą! – krzyknął.
Rashid ustąpił. Pojechali drogą w dół. Była jeszcze węższa od poprzedniej. Wioska leżała o niecałą milę. Gdy dojechali, Rashid wyskoczył z samochodu, mówiąc: „Zostańcie tu. Ja to załatwię”.
Kilkunastu mężczyzn wyszło z chat, żeby zobaczyć, co się dzieje. Wyglądali jeszcze bardziej na bandytów niż mieszkańcy poprzedniej wioski.
– Gdzie jest przywódca? – zapytał głośno Rashid.
– Tu go nie ma.
– To go przyprowadźcie. Rozmawiałem z nim dziś po południu. Jestem jego przyjacielem. Otrzymałem od niego pozwolenie, aby przekroczyć granicę z tymi Amerykanami.
– Dlaczego jesteś z Amerykanami? – zapytał ktoś.
– Wykonuję rozkazy Komitetu Dowódczego Rewolucji Islamskiej… Nagle, dosłownie znikąd, pojawił się przywódca wioski, z którym Rashid rozmawiał po południu. Podszedł i pocałował Rashida w oba policzki.
– Hej, to mi się podoba – powiedział siedzący w drugim „Range Roverze” Gayden.
– Dziękujmy za to Bogu – zauważył Coburn. – Nie byłbym już w stanie wypić więcej herbaty dla uratowania życia.
Przywódca, ubrany w ciężki afgański płaszcz, podszedł do nich, nachylił się do okna i każdemu podał rękę.
Rashid i obaj strażnicy wrócili do samochodów.
Kilka minut później podjeżdżali pod wzgórze, do przejścia granicznego.
Paul, siedzący za kierownicą drugiego samochodu, znów pomyślał o Dadgarze. Cztery godziny temu, w Rezaiyeh, wydawało się rozsądne zrezygnować z pomysłu przekraczania granicy konno, aby ominąć drogi i posterunki. Teraz nie był już tego taki pewien. Dadgar mógł wysłać zdjęcia jego i Billa na każde lotnisko, przejście graniczne, do każdego portu morskiego. Nawet jeśli nie było tam ludzi wiernych rządowi, fotografie mogły gdzieś zostać wywieszone. Irańczycy najwyraźniej chętnie korzystali z każdego pretekstu, żeby zatrzymać Amerykanów i przepytywać ich. Od samego początku EDS nie doceniało Dadgara…