Выбрать главу

Czułem, że mnie ten widok zabija, nie mogłem znieść go już dłużej, a przecież potrzebowałem całego wysiłku woli, aby się odeń oderwać.

Zwróciłem się twarzą ku południowi i świecącemu na niebie sierpowi Ziemi. Ponad szczyty krateru, który nam przy wchodzeniu służył za drogowskaz, a teraz w dole pozostał, zobaczyłem przed sobą Morze Dżdżów. Ogromna, ogromna przebyta płaszczyzna! Patrzyłem na nią tak, jak niegdyś z przełęczy pod Eratosthenesem, tylko wówczas leżała jeszcze przede mną jako nieznana droga do nieznanego upragnionego kraju — teraz miałem ją już poza sobą…

Szara była, martwa i przestronna jak wówczas, tylko zamiast płonących w słońcu szczytów TimocharisaLamberta czerniły się przed mym okiem w cieniu spowite iglice: Pico i dalej ku wschodowi — Piton.

Sierp Ziemi stał ponad tym morzem, bliższy już horyzontu niż szczytu nieba. I tak mi się wydała cała równina, jak droga szeroka od tej Ziemi wiodąca. Jaka straszna, jaka ciężka droga i daleka! Nimeśmy ją przebyli, dwa razy przeszło nad nami słońce, jak płomień rażący i żywy, dwa razy ogarnęły nas mroźne długotrwałe cienie. A ileż trudów, ileż przygód i cierpień! Zejście z Eratosthenesa, śmiertelny żar południowy, potem mróz zajadły, a potem znowu to widmo Śmierci, towarzyszące nam przez tyle godzin! a potem śmierć braci Remognerów — a potem nieszczęśliwy wypadek i choroba Tomasza. Śmiercią O’Tamora nasza droga zaczęła — ale nie jest jeszcze skończona.

Pogrążony byłem w tych myślach ponurych i w jakiejś nagłej, budzącej się, a nieprzemożonej tęsknocie ku Ziemi, widnej z daleka nad nieprzejrzaną płaszczyzną — gdy krzyk Varadola wyrwał mnie z zadumy. Odwróciłem się szybko, pewny, że znów przychodzi jakieś nieszczęście, ale Piotr stał zdrowy przy mnie i tylko ręką wskazywał w stronę dalekiego północnego wału Platona. Spojrzałem w tym kierunku i dostrzegłem coś jakby nikły obłok, nie! zaledwie nikły cień obłoku, przysłaniający podnóża gór przed chwilą jeszcze doskonale widoczne.

Drgnąłem na ten widok, jak gdyby to nie obłok się przesuwał, lecz góry same z miejsc się ruszyły i szły przed nami. A Piotr krzyczał tymczasem przez rurę:

— Obłok! a więc tam jest atmosfera, jest powietrze, tam będzie można oddychać!

Szalona radość brzmiała w tych nadzieją wezbranych słowach. Istotnie, ponad tą równiną śmierci Jak ją nazwałem, ukazał się nam pierwszy promyk życia. Obłok ten nie świadczy wprawdzie jeszcze, iżby tamtą atmosferą można już oddychać człowiekowi, ale w każdym razie nie ulega wątpliwości, że powietrze jest tam gęstsze niż w przebywanych dotąd okolicach, kiedy mogą się w nim obłoki tworzyć i utrzymywać choćby nisko nad powierzchnią. Dymy kraterów zewnątrz Eratosthenesa opadały natychmiast, jak piasek, na ziemię.

Pokrzepieni tym zjawiskiem, utrwalającym nas w nadziei znalezienia na tamtej stronie Księżyca, a może i pierwej, dostatecznie gęstego powietrza, zaczęliśmy się spuszczać z powrotem ku Mare Imbrium w weselszych znów usposobieniach, choć właściwy cel wycieczki nie został osiągnięty: nie znaleźliśmy drogi przez pierścień Platona. Sądząc, rozmawialiśmy o tym, co dalej czynić należy. Może na zachodzie od Platona wynaleźlibyśmy miejsce, którędy by się można wydostać na stromy brzeg wyżyny, ale niepodobna odważyć się na to. Gdyby nam się bowiem to nie udało, musielibyśmy zrobić tysiące kilometrów, nimbyśmy okrążyli krawędź Mare Imbrium od zachodu. Znacznie bezpieczniej zwrócić się od razu na wschód. Może się uda przedrzeć wspomnianą już poprzednią doliną w paśmie Alp, a nawet gdyby się to okazało niepodobieństwem, to i tak, okrążając cały łańcuch, niewiele stosunkowo drogi nadłożymy.

Z tym postanowieniem zeszliśmy w dolinę. Jakież jednak było nasze przerażenie, gdyśmy nie spostrzegli wozu w tym miejscu, gdzie by stać powinien! Zrazu sądziliśmy, żeśmy się zabłąkali, ale nie, okolica była ta sama; widno było doskonale głazy, pod którymi wóz zostawiliśmy. Mimo znużenia pobiegliśmy ku nim pędem, nie dowierzając jeszcze własnemu wzrokowi. Wozu nie było. Staraliśmy się wynaleźć ślady jego kół, aby odgadnąć, w której go mamy szukać stronie, ale na skalistym gruncie nie mogliśmy odkryć żadnego znaku. Ogarnęła nas rozpacz. Żywność, którąśmy wzięli ze sobą, była już zjedzona, wody mieliśmy już tylko resztkę, a powietrza zaledwie na kilkanaście godzin. Varadol zaczął nawoływać; zapomniał, że jedyną istotą mogącą tutaj krzyk jego usłyszeć byłem ja, połączony z nim rurą do mówienia!

Puściliśmy się na poszukiwania. Schodziliśmy całą okolicę, strawiwszy na to sześć godzin czasu, ale wozu nigdzie ani śladu. Kiedyśmy po bezowocnych poszukiwaniach wrócili na dawne miejsce, głód zaczął nam już dokuczać, woda się skończyła, a zapas powietrza był na schyłku. Bezradni rzuciliśmy się na ziemię, oczekując śmierci. Varadol przeklinał głośno, a ja z dziką rozpaczą łamałem sobie głowę, co ich też mogło skłonić do odjechania przed naszym powrotem.

Nagle błysnęła mi myśl, że może Tomasz uciekł przed nami umyślnie, aby nas wydać na pastwę śmierci, poruszony chorobliwą zazdrością, której przebłysk spostrzegłem już był u niego poprzednio, gdy mówił o swym zgonie i o Marcie. Wściekłość mnie ogarnęła. Zerwałem się i chciałem biec, gonić go, zemścić się, zabić — wtem…

Wtem o kilkanaście kroków przed sobą zobaczyłem Martę. Szła ku nam powoli, uśmiechając się przez szklaną maskę na twarzy swym zwykłym, smutnym uśmiechem. Przyskoczyliśmy obaj do niej i zaczęliśmy krzyczeć na przemian z oburzenia i radości. Marta przypatrywała się jakiś czas spokojnie naszym ustom, a gdyśmy zaprzestali, ochrypli i wzajemnie swym głosem ogłuszeni, zaczęła dawać znaki, że nic nie słyszy! Zapomnieliśmy o tym, że wobec braku powietrza między nami słyszeć nas nie może! Złość nagle nas opuściła i zaczęliśmy się śmiać, dając jej na migi do zrozumienia, że chcemy wrócić do wozu. Zaprowadziła nas — wóz stał nieopodal za głazem, który go zakrywał.

Tutaj dopiero wyjaśniło się wszystko. W jakiś czas po naszym odejściu słońce, zataczając pochyły łuk na firmamencie, zaszło za głaz tak, że wóz znalazł się w cieniu. Woodbell zaczął się trząść z zimna. Marta tedy ruszyła wozem, a okrążywszy głaz, stanęła przy nim od południa, gdzie słońce dostatecznie ogrzewało chorego. My, powróciwszy, przerażeni zniknięciem wozu, szukaliśmy go daleko, a żadnemu z nas nie przyszło na myśl zajrzeć pod skałę tuż obok się znajdującą. Marta widziała nas z wozu, ale rozumiała, że się oddalamy znowu, chcąc zbadać inną stronę okolicy, i czekała cierpliwie naszego powrotu. Dopiero spostrzegłszy, że powróciwszy po raz drugi, do wozu się nie zbliżamy, wyszła dowiedzieć się, co to ma znaczyć, nie przypuszczając zresztą, że wozu nie możemy znaleźć! Całe zajście skończyło się szczęśliwie na śmiechu, choć mogło się było stać dla nas niebezpiecznym.

Woodbella zastaliśmy w stanie względnie dość dobrym. Przez czas naszej nieobecności zemdlał tylko cztery razy. Teraz jest spokojniejszy i mówi, że ma się lepiej. Nie widać tego wprawdzie po jego trupio bladej i straszliwie wychudzonej twarzy, ale daj Boże, aby tak było. Dość już ofiar, jak na początek.