Выбрать главу

Wyruszyliśmy w drogę według ułożonego planu. Do tego czasu posuwamy się ku wschodowi ciągle jeszcze pod coraz wyżej piętrzącymi się turniami Platona. Wkrótce dojedziemy do łańcucha Alp.

Ze względu na zdrowie Tomasza konieczny jest jak największy pośpiech. Im prędzej znajdzie się w kraju, gdzie będzie mógł wyjść z zamkniętego wozu, poruszać się swobodnie i oddychać, tym prawdopodobniejszy jest jego ratunek. Będziemy też pędzić dzień i noc, aby tylko dalej od tej pustyni, a bliżej bieguna, gdzie prawdopodobnie zacznie się okolica niepozbawiona powietrza i wody.

Pod Alpami, 3° zach. dł., 47°30′ pn. szer. księż., 161 godzin po wschodzie słońca trzeciej doby.

Coraz mniej mamy nadziei, aby się udało Tomasza utrzymać przy życiu. Gnamy bez pamięci, o ile tylko teren na to pozwala, ale biegun wciąż jeszcze daleki, a Tomasz tymczasem gaśnie nam w oczach. Drżymy z niepokoju i niecierpliwości, a na domiar wszystkiego pasmo Alp, zagradzające nam drogę, zmusza nas do trzymania się kierunku południowo-wschodniego, tak że zamiast zbliżać się do upragnionego bieguna, oddalamy się od niego na razie. Wkrótce, za kilkanaście godzin, dojedziemy do ujścia Poprzecznej Doliny; oby się dało przynajmniej skręcić nią na północ! Do tego czasu mamy po lewej ręce wciąż nad sobą pionowe ściany Alp, wobec których nasz wóz wygląda jak drobniuchny owad pod murem ogromnej fortecy. Czekamy z utęsknieniem chwili, kiedy się przed nami otworzy brama w tym murze, a za nią przeszło sto pięćdziesiąt kilometrów długi korytarz skalny, wiodący na Mare Frigoris. Spotykamy już luźne, drobne, a strome skały, które stoją jak słupy przed gardzielem doliny; znak to, że się do niej zbliżamy.

Woodbell dopytuje się ciągle, czy jeszcze daleko. Chciałby jak najprędzej być na biegunie, a tymczasem od Sinus Aestuum jeszcześmy nie zrobili ani połowy drogi! Strach mnie przejmuje, gdy o tym pomyślę! On, zdaje się, zapomniał o odległości. Mówi z utęsknieniem o kraju biegunowym, powietrzu i wodzie, jakby o rzeczach, które znajdziemy już jutro — a tymczasem rzecz to więcej niż pewna, że jutro księżycowe, choć takie odległe, nie przyniesie nam jeszcze nic z tego. Tomasz, w miarę jak sił mu ubywa, coraz mocniej wierzy w swe wyzdrowienie. Robi plany na przyszłość i układa już sobie życie z Martą… Obawiam się tej jego wiary; na Ziemi mówią, że to zły znak u chorego.

Marta słucha wszystkiego cierpliwie ze swym zwykłym smutnym uśmiechem. Co ona musi cierpieć! — Wszak niepodobna, aby nie widziała, że on umiera.

W Poprzecznej Dolinie, 82 godziny po południu.

Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że wszystko na darmo. Rozpacz mnie ogarnia, bo ja chcę, aby żył, chcę tym goręcej, że czuję w mózgu ohydną, wstrętną żmiję, która mimo mej woli szepce: Jeśli on umrze, Marta dostanie się jednemu z was, może tobie… Nie, nie! on musi żyć, musi, a jeśliby umarł, wiem, że i Marta pójdzie za nim. Co wtedy? co wtedy? — po co my tu zostaniemy? w jakim celu?… Skarżyłem się niegdyś, że my obaj służymy tym dwojgu, a teraz czuję, że ta służba jest jedyną racją naszego istnienia tutaj. Z ich śmiercią zacznie się nasze umieranie, bo nic ze siebie stworzyć nie będziemy zdolni, życie nasze i praca nie przydadzą się nikomu, ani nam samym, bo po co? po co?…

Chyba, gdyby po jego śmierci Marta została przy życiu, gdyby jednemu z nas, może mnie, owinęła tak ręce około szyi, tak ustami do ust przylgnęła, jak teraz Tomaszowi… Czuję, jak gdyby jakaś kula gorącego powietrza pękała mi w piersi, tamując oddech i rozlewając żar po wszystkich żyłach…

Precz, precz te myśli! — Zresztą tym jednym mógłby być Varadol… Nie! lepiej, żeby kobiety między nami nie było! Czuję, że wbrew woli zaczynam pragnąć śmierci Tomasza i nienawidzić Varadola… A ona siedzi spokojna, zapatrzona w twarz umierającego kochanka…

Woodbell nie chce umierać; tak rozpaczliwie broni się śmierci. Co chwilę, zdaje się, na przekór własnym myślom, opowiada, że będzie żył, i każe nam przyświadczać. Przyświadczamy nieszczerze, jedna Marta kiwa głową z głębokim przekonaniem i powtarza niskim, śpiewnym głosem: „Tak, ty będziesz żył… ty mój…”. Przy tym oczy zachodzą jej jakąś mgłą rozkoszy i upojenia… Czyż ona może się naprawdę łudzić, że ten wyschnięty trup bez sił, bez kropli krwi w żyłach może żyć?

A jednak cóż bym dał za to, aby żył!

W południe nie zatrzymywaliśmy się. Przede wszystkim upał nie był tak wielki, jak poprzednich dni, a to z powodu znacznej szerokości księżycowej; po wtóre, ze względu na Tomasza zależy nam nadzwyczajnie na pośpiechu. Zrobiliśmy też już moc drogi od chwili wyruszenia spod stoków Platona. Jesteśmy w połowie Poprzecznej Doliny; przed zachodem powinniśmy dobić do Morza Mrozów.

Około południa, minąwszy drobne, na płaszczyźnie rozsiane cyple skalne, znaleźliśmy się nagle u szerokiego ujścia doliny. Pionowa ściana Alp załamuje się tu i cofa ku wschodowi, przerwana gardzielą olbrzymiego wąwozu. Płaszczyzna Mare Imbrium zachodzi tutaj szerokim półkolem, zwężając się ku właściwej dolinie, zawalonej u wstępu upłazem, nieco naprzód kolisto występującym, jakby olbrzymim piętrem skalnym, na kilkaset metrów wysokim. Po drugiej stronie owego półkola, jak słupiec bramy, sterczy majestatycznie Mont Blanc księżycowy, o wierzchołku wzniesionym cztery tysiące metrów bez mała nad okoliczną równinę.

Zawahaliśmy się chwilę, nimeśmy wjechali w dolinę. Przestraszyło nas owo piętro. Jeśli takich spotkamy po drodze więcej — myśleliśmy — podróż nasza, zamiast skrócić, jeszcze się przedłuży, gdy będzie trzeba wspinać się za każdym razem po bystrych zboczach.

Varadol wyjął znowu odbitki fotograficzne powierzchni Księżyca. Zawiodły one nas już kilkakrotnie, ostatni raz na Platonie, ale nie było innego sposobu zorientowania się w okolicy. Wreszcie po krótkim namyśle odważyliśmy się zapuścić w dolinę. Przyczynił się do tego postanowienia i Tomasz. Nalegał z uporem chorego, który nie znosi sprzeciwiania, aby zwrócić ku północy, gdyż on wie, że przedłużanie drogi dla ominięcia Alp przez Palus Nebularum zabije go niewątpliwie.

Co z tego człowieka zrobiła choroba! Niegdyś stanowczy, przytomny a spokojny, pełen rozwagi i nieugiętej woli, teraz jest jak dziecko kapryśne i uparte. Łaje nas o byle co, a potem znów przeprasza lub błaga, aby go ratować… Wolimy to jednak niż okresy zupełnego upadku sił, kiedy leży na wznak całymi godzinami, podobny raczej do trupa niż do żywego człowieka. Poza tym mówi dość wiele, jakby chciał dźwiękiem własnego głosu upewnić się, że jeszcze żyje. Tylko gdy który z nas przez nieuwagę wspomni o jego nieszczęśliwym wypadku, milknie natychmiast i zaczyna drżeć na całym ciele z oznakami najwyższej trwogi. Darmo zachodzę w głowę, co to może być za tajemnica…

Było już po południu, gdyśmy stanęli pod piętrem, zawalającym wejście do doliny. Z wielkim trudem znaleźliśmy drogę, która nam pozwoliła wedrzeć się na nie. Stanąwszy na jego wysokości, obejrzeliśmy się jeszcze raz poza siebie na Mare Imbrium, któreśmy za chwilę mieli stracić z oczu na zawsze. Co do siebie, to przyznam się, że nie bez pewnego żalu żegnałem tę równinę, choć nie zaznaliśmy na niej nic okrom trudów, cierpień i rozpaczy… Dziwne jest serce ludzkie. Dążyliśmy przez tę płaszczyznę całe dwa miesiące, od południa do południa księżycowego, z jednym tylko życzeniem, aby ją przebyć jak najprędzej, a teraz oglądałem się za nią prawie że z tęsknotą.