Tak opowiadała z dziecinną prostotą, a my słuchaliśmy jej słów jak najpiękniejszej, czarodziejskiej bajki… Chory poruszył z lekka wargami, jakby za nią powtarzał: a lasy szumią, a trawy szeleszczą…
— My tam już nie będziemy — rzekł wreszcie głośno.
Odpowiedziało mu nagłe łkanie Marty. Nie mogła się już powstrzymać. Czoło oparła o brzeg hamaku i trzęsła się cała w nieutulonym, strasznym, rozpaczliwym płaczu.
— Cicho, cicho — mówił Tomasz, dotykając z lekka dłonią jej włosów. Ale i jego lęk zaczynał ogarniać.
Zwrócił się twarzą ku nam i zaczął znów mówić głosem urywanym i jakby z trudem wydobywającym się z piersi.
— Ratujcie mnie! miejcie litość! ratujcie! Ja nie chcę umierać! tutaj nie chcę! Tu tak strasznie! ratujcie mnie! Ja chcę… żyć, jeszcze… żyć… Marta…
Rozpłakał się jak kobieta, a płacząc wyciągał jeszcze ku nam chude, błagalne dłonie.
Cóżeśmy mu mieli odpowiedzieć? jak go ratować?
Zbliżamy się do ujścia doliny i płaszczyzna Morza Mrozów widna już przed nami. Mam bolesną pewność, że przebędziemy ją sami, bez Tomasza — niestety!
Rzucam okiem na ostatnie słowa za dnia napisane: sprawdziły się. Na równinę Mare Frigoris wjechaliśmy sami. Tomasz Woodbell umarł dziś o zachodzie słońca.
Taka pustka straszliwa! Ubywa nas ciągle; już tylko troje zostało…
Nie mogę myśleć o niczym innym, jak tylko o tej cichej, a tak strasznej śmierci Tomasza.
Tarcza słoneczna dotknęła już była dolnym brzegiem widnokręgu, gdyśmy wreszcie po tygodniu drogi wyjechali ze skalnego korytarza. Przed nami rozciągała się gładka, ostatnimi promieniami słońca pozłocona płaszczyzna. Mówię: pozłocona, gdyż słońce, czegośmy poprzednich zachodów nie spostrzegali, skłoniwszy się na horyzont, przybrało barwę żółtawą i rozjaśniło nieco krąg czarnego nieba naokoło siebie. Znak to niewątpliwy, że atmosfera jest tu już gęściejsza. Zauważyliśmy i drugą rzecz nader pomyślną: Mare Frigoris jest całe zasłane piaskiem. Widocznie była ta równina niegdyś dnem prawdziwego morza.
Otucha wstąpiła nam w serce, zwłaszcza że Tomasz na pozór przynajmniej miał się lepiej. Zaczynaliśmy się już rozweselać, już się nam zdawało, że lotem ptaka przelecimy tę płaszczyznę i nim słońce wzejdzie, staniemy wraz z Tomaszem w Kraju Życia, poczujemy wianie wiatrów, usłyszymy szmer wody, zobaczymy zieleń…
Miało się stać inaczej.
Zaledwie ujechaliśmy kilkanaście metrów po płaszczyźnie, Tomasz odezwał się z prośbą, aby zatrzymać wóz. Najlżejszy ruch męczył go niesłychanie…
— Chcę odpocząć — mówił słabnącym głosem — i popatrzeć na słońce, nim zajdzie.
Stanęliśmy tedy, a on zaczął patrzyć na słońce, lejące mu na twarz całą strugą blaski ostatnie i złote. Patrzył przez chwilę nieruchomie, a potem odezwał się do Marty:
— Marta, jak to jest: Słońce, ty boże jasny… Jak dalej?
A Marta na to, podobnie jak przy pierwszym z Księżyca widzianym słońca zachodzie, stanęła w pełnym blasku, wyciągnęła ręce i wznosząc ku niknącemu światłu pełne łez oczy, zaczęła pół mówić, pół śpiewać dziwny, w falistych rytmach rozpływający się hymn:
Słońce, ty boże jasny, odchodzisz od nas do krain, których nie znamy!
Słońce, o światłości nieba, o rozkoszy ziemi, odchodzisz, pozostawiając w smutku nasze oczy, aby zaświecić tym, którzy z ciał już wyzwoleni…
Którzy z ciał już wyzwoleni, a nowych jeszcze nie wzięli, jako niewolnicy, których na chwilę puszczono, aby mieli dzień ciszy i spokoju, nim powrócą do kaźni i łańcuchów.
Dobry jest On, dobry jest Przedwieczny, Niewymawialny i Niepojęty, który uczynił dzień ciszy wśród walk i utrapienia…
W Nim jest źródło i ujście wszechrzeczy, w Nim są roztopione dusze tych, co walkę już ukończyli, powracając w miejsce, skąd wyszli byli przed wiekami…
O Słońce, boże jasny, ty idziesz pod stopy Jego, a w smutku pozostają tu nasze roztęsknione oczy…
Woodbell słuchał i zdawał się zasypiać. Nagle rozwarł oczy:
— Marta! O’Tamor umarł?
— Umarł.
— Remognerzy umarli?
— Umarli.
— Ja umrę także… I oni… oni… — na nas wskazał oczyma.
— Oni pomrą. Ty będziesz żył — odpowiedziała znowu z tym dziwnym, głębokim przeświadczeniem.
— A tak… — szepnął chory — ale co mnie z tego…
Na chwilę zapanowało milczenie. Selena wspięła się przednimi łapami na hamak i lizała jego zwieszoną dłoń. On spojrzał i zrobił ruch ręką, jakby chciał pogłaskać wierne zwierzę, ale widocznie sił mu już brakowało…
— Moja, moja suka… — szepnął tylko.
Potem powiedział, że chce popatrzyć na Ziemię. Zwróciliśmy go tak, aby ją mógł widzieć. Stała właśnie w kwadrze ponad skałami od południa. Patrzył długo, wyciągając ręce z ogromną tęsknotą ku temu jaśniejącemu na niebie półkręgowi, przez który przesuwał się właśnie z wolna cień Oceanu Indyjskiego, z jasnym, wgłębiającym się weń trójkątem Indii.
— Patrz, patrz! tam jest Travancore — zawołał chory.
— Tam jest Travancore — powtórzyła Marta jak echo.
— Tam byliśmy szczęśliwi…
— Tak, szczęśliwi…
Chory zaczął się znowu niepokoić.
— Marta! czy ja tam pójdę po śmierci?… Bo widzisz, nie chcę… błąkać się tutaj… po tej pustyni… w tym mieście umarłych… Marta, czy ja tam pójdę?…
Marta milczała, schyliwszy głowę, a Tomasz począł znów nalegać…
— Marta! czy ja tam pójdę… po śmierci?… na Ziemię?
Kurcz bólu wykrzywił twarz dziewczyny, ale się przemogła i odpowiedziała cicho, głosem pełnym łez…
— Pójdziesz na chwilę, na dzień ciszy… Potem powrócisz do mnie.
Oczy zachodziły mu już bielmem śmierci, dłonie bezwładnie opuszczonych rąk były sine i zimne. Drgnął jeszcze raz i szepnął ledwo dosłyszalnie:
— Marta, jak to jest na Ziemi?
Marta zaczęła znów opowiadać o morzu, o łąkach, o kwiatach, a jemu na ustach osiadał jakiś bolesny, lecz spokojny uśmiech i oczy przymykały się z wolna.
Rozwarł je jeszcze raz na chwilę, spojrzał na Ziemię i na słońce, jaśniejące już tylko wąskim rąbkiem nad pustynią, westchnął lekko i skonał z ostatnim błyskiem gasnącego dnia.
Gwałtowny, szalony płacz Marty rozległ się w nagle zapadającym mroku.
Po ciemku już wykopaliśmy grób i przysypaliśmy mu piaskiem oczy.
I znowu jesteśmy w drodze od dwudziestu blisko godzin.
Posuwamy się po równej, piaszczystej pustyni. Minęliśmy już przy wyjściu z Poprzecznej Doliny 50 równoleżnik; Ziemia wzniesiona jest już tylko 40° nad widnokręgiem, ale na szczęście nie ma na tej płaszczyźnie wyniosłości, które by cień rzucały. Jeśli się da, pojedziemy całą noc bez przerwy…
Ogromny smutek nas gnębi. Marta siedzi obezwładniona, zdziczała boleścią, a u nóg jej Selena wyje za swym zmarłym panem. Dajemy jej pokarm, chcąc ją uciszyć, ale nie chce jeść. Przyzwyczajona była brać wszystko z ręki Tomasza.
Zwracamy się wprost na północ ku biegunowi. Od stu siedemdziesięciu kilku godzin, to jest od śmierci Woodbella, posuwaliśmy się w północno-zachodnim kierunku. Teraz już grób jego pozostał za nami daleko, daleko… Tydzień minął już na Ziemi, jakeśmy go pochowali.