— Spotkało ich nieszczęście, bo wyruszyli, nie pytając Starego Człowieka o radę.
Odpowiedział mu nagły wybuch płaczu pośród kilku zgromadzonych dokoła niego.
— Odtąd nie będzie już kogo pytać! — mówili wśród łkań, cisnąc się ku mnie…
Zdaje się, że ci ludzie mnie kochają. Dziwne odkrycie w tej ostatniej chwili…
Wszystko jedno! czas mi w drogę!
Z ulgą oddycham w tej chwili, gdy pomyślę, że poza mną leży już moje księżycowe życie, a przede mną jeszcze krótki pobyt w Kraju Biegunowym, pierwszej ongi przystani naszej na Księżycu, a potem — śmierć w obliczu Ziemi, ukochanej, na niebiosach rozświetlonej ojczyzny mojej.
Powoli wszystko snem mi się już staje — życie moje przeszłe i ci ludzie, pozostawieni tam nad morzem — wszystko to ginie mi w srebrnej jakiejś mgle sennej, przez którą prześwieca tylko w duchu moim płomienny krąg Ziemi.
Niecierpliwy już jestem i tak bym ją rad jak najprędzej zobaczyć, że tęsknoty ukoić nie mogę. Noc jest, a sen się mych powiek nie ima. Próbuję skrócić pisaniem długie godziny.
Oto zatrzymaliśmy się na noc tu, gdzie Piotr znalazł był niegdyś pierwsze źródła naftowe. Ile to lat już upłynęło od tego czasu! I znowu wracam myślą mimo woli do tego życia minionego, które leży już poza mną. Stają mi przed oczyma pomarli towarzysze moi i Marta, i dzieci jej pierwsze, które także już nie żyją…
Ach! Precz te wspomnienia, rozstrajające mnie tylko teraz, gdy sił mi potrzeba, aby dotrzeć do kraju, gdzie zobaczę Ziemię!
Z tęsknotą rwałem się do tej podróży, a przecież przyznać muszę, że ciężkie mi były ostatnie chwile pożegnania. Takie to dziwne jest serce ludzkie i taka moc przyzwyczajenia. Snadź i do krat więziennych przyzwyczaić się można.
Ostatniego rana, zaledwo skończyłem pisać poprzednią notatkę, spostrzegłem gromadzącą się przed moim domem całą ludność tego świata. Stawali w milczeniu, posępni i smutni, i czekali. Przeliczyłem ich z okna: byli wszyscy z wyjątkiem owych trzech. Wóz stał w pogotowiu…
Wtedy obejrzałem się jeszcze raz na te kąty, w których z górą pięćdziesiąt lat przeżyłem, a nie chcąc, aby czczono może kiedyś bałwochwalczo ten dom, jako miejsce pobytu Starego Człowieka, podpaliłem go własnoręcznie wraz ze wszystkim, co w nim jeszcze pozostało, a czegom niegdyś używał, i wyszedłem do zgromadzonego ludu… Jasny płomień buchnął za mną przez drzwi i okna.
To był mój stos pogrzebowy.
Przytłumiony krótki okrzyk wyrwał się z ust zgromadzonych, gdym stanął przed nimi. Poglądali na płonący dom i na mnie, ale nikt się nie ruszył, aby gasić ogień: czuli, że ja chciałem tak… Milczeli wszyscy.
— Jestem dzisiaj po raz ostatni wśród was — zacząłem, aby coś powiedzieć, gdyż w tej ciszy, przerywanej tylko trzaskiem płomienia, ogarnęło mnie przygnębienie i smutek.
— Odchodzę od was — mówiłem dalej — do kraju, kędy już dawno odejść zamierzałem. Wątpię, abym kiedy powrócił tu jeszcze, ale wy, gdy zechcecie, będziecie mnie mogli tam odwiedzać, póki nie umrę…
Karły patrzyły ciągle w milczeniu na płonące belki dachu i na mnie; niektórzy, widziałem, mieli duże łzy w oczach.
Odetchnąłem głęboko, bo ciężar jakiś przywalał mi piersi.
— Wzrośliście wszyscy w moich oczach — zacząłem znowu, z trudem szukając słów — byliście ze mną do tej chwili, a odtąd macie się rządzić sami. Pamiętajcie, że jesteście ludźmi, pamiętajcie!
Głos mi się złamał w piersi.
— Dawałem wam nieraz nauki, nie zapominajcie o nich! Zostawiam wam księgę, świętą księgę przywiezioną z Ziemi, gdzie jest mowa o stworzeniu świata, odkupieniu i przeznaczeniu człowieka, czytajcie ją często i żyjcie jak należy.
Urwałem znowu, czując, że mówię rzeczy banalne i bezużyteczne.
Wtedy jedna młoda kobieta wystąpiła spośród zgromadzonych i odezwała się:
— Stary Człowieku, nim odejdziesz, powiedz, czy dobrze jest, aby mąż bił żonę?
Te słowa były jak gdyby hasłem. W jednej chwili otoczył mnie rój kobiet i mężczyzn i poczęli pytać głosami żałośliwymi:
— Stary Człowieku, powiedz, czy dobrze jest, aby brat zaprzęgał młodszego do pracy dlatego, że jest słabszy?
— Powiedz, czy dzieci mają prawo wyganiać rodziców z chaty, którą oni sami niegdyś zbudowali?
— Powiedz, czy słuszne jest, aby jeden z ludzi mówił: „To są moje pola” — i nie pozwalał innym zbierać z nich plonu?
— Czy słusznie, aby jeden drugiemu odbierał żonę?
— Aby psuł narzędzia?
— Aby się mścił za wyrządzoną krzywdę?
— Aby okłamywał dla własnej korzyści?
— Powiedz, czy to jest słusznie!
— Powiedz, nim odejdziesz, bo i ty, i księgi uczyliście, aby tego nie czynić, a tymczasem to się dzieje wśród nas codziennie!
Straszliwy ból ścisnął mnie za serce. Opuszczając ten ludek, widziałem już jasno, jakimi torami pójdzie dalszy jego rozwój. Dużo z ducha ludzkiego zginęło w drodze na Księżyc, ale zło człowiecze przyszło tu z nami ze Ziemi!
— To jest źle! — odrzekłem wreszcie. — Jeśli pod moim okiem takie rzeczy się dzieją, cóż będzie dopiero, gdy odejdę?
— Więc czemu odchodzisz? — odpowiedziano mi.
Było to pytanie takie proste, a tak straszne zarazem. Czemu ja odchodzę?
Zwiesiłem głowę jak winowajca, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
W głuszy słychać tylko było trzask płonącego domu i stłumiony, daleki poryk wulkanu.
Lud się już nie odzywał. Zrozumiał snadź to, co i ja czułem w owej chwili, że odjazd mój jest bezwzględną koniecznością losu, której się daremnie opierać.
— Może powrócę do was jeszcze kiedy. Żyjcie tymczasem w zgodzie i po ludzku — bąknąłem, wiedząc, że kłamię im i sobie.
— Nie wrócisz! — odezwała się milcząca dotąd Ada.
A potem, zwracając się twarzą do obecnych, dodała podniesionym głosem:
— Stary Człowiek was opuszcza!
Było coś strasznego w tym krzyku, który dreszczem przejął wszystkich zgromadzonych.
— Tak być musi! — rzekłem głucho.
W godzinę później znajdowałem się już we wozie, dążąc wraz z Adą i trzema jej bratankami ku północy…
Czwarty dzień księżycowy jesteśmy już w drodze. Słońce, wszedłszy dziś z rana, nie poszło już słupem w górę, ale zatoczywszy się na nieboskłonie, czołga się niemal po nim, rumiane, wzniesione zaledwie parę stopni nad siną linię gór na południowym wschodzie. Znak to, że się zbliżamy do celu podróży. Na północy rośnie przede mną górskie pasmo; rozróżniam już gołym okiem najwyższe, wieczyście słońcem oświetlone szczyty i wąwóz wśród nich, stanowiący bramę biegunowej kotliny.
Tak mi serce bije…
Dzień dzisiejszy nie będzie miał końca, bo w chwili kiedy słońce zajść by powinno na tej półkuli, staniemy już na biegunie, w kraju wiecznego świtu, gdzie o każdej godzinie jest równocześnie wschód, zachód, południe i północ dla różnych południków, których węzeł ma się tam pod stopami.
I wtedy — zobaczę Ziemię!
Po czterech księżycowych dobach podróży, właśnie w godzinie, kiedy słońce w okolicach Ciepłych Stawów miało zachodzić, nadeszła wielka chwila: przedarliśmy się przez wąwóz w paśmie gór, stanowiącym graniczny mur biegunowej kotliny.
Z tak ogromnym wzruszeniem wstępowałem w ten kraj, mając oczy utkwione w stronę nieba, gdzie mi się niebawem miała ukazać Ziemia — a gdym ją nagle w szczelinie skał zobaczył, tak byłem do głębi przejęty tym widokiem, że nie zważałem zrazu na to, co czynią moi towarzysze. Dopiero po chwili, podniósłszy się z kolan (bo na kolanach ją witałem, tę ojczyznę moją daleką, i z rękami wyciągniętymi tak, jak je dziecko wyciąga ku matce), spojrzałem na moją drużynę. Jan, syn jego najstarszy i dwaj jego bracia, którzy tu przyszli ze mną, stali dokoła mnie z odkrytymi głowami, skamieniali, z świętą grozą na twarzach, poglądając osłupiałym wzrokiem na półkrąg Ziemi. Ada stała na przodzie i miała ręce wyciągnięte ku Gwieździe Pustyni.