— Nic wam już pomóc nie mogę — szepnąłem wreszcie — myślcie sami o sobie. Podróż mnie czeka nieodwołalna, a droga moja w innym kierunku wiedzie niż wasza…
— Wiedziałam, że tak odpowiesz — odezwała się Ada, podczas gdy ja stawiałem już nogę na stopniach wozu.
Ale Jan chwycił mnie jeszcze za kolana:
— Przyrzeknij nam tylko — zawołał — jeśli inaczej być już nie może, przyrzeknij nam, że powrócisz do nas z tej pustyni, dokąd zmierzasz! Będziemy cię oczekiwali i myśl o tobie będzie nas krzepiła w walkach, które stoczyć nam wypadnie!
Zawahałem się.
— Jeśli sił i życia stanie, powrócę!
Ada zwróciła się ku gromadce:
— Powróci, ale tam!
To mówiąc, wyciągnęła rękę ku rąbkowi Ziemi, błyszczącemu nad widnokręgiem.
Byłem już w wozie i rękę trzymałem na sterze, gdy doleciały mnie jeszcze ostatnie jej słowa:
— A tutaj przyjdzie znowu dopiero po wiekach, po wiekach… gdy się dopełni…
Straszliwą przebyłem drogę, dążąc ku wam, o bracia moi! Kamienne przerażenie mnie chwyta, gdy pomyślę o tej samotności bezdennej i o przeprawach onych przez góry, rozpadliny, pustynie rozległe i martwe. Płynąłem przez morza ciemności sam i piekła ogniste mam jeszcze przed sobą, żary oślepiające i mrozy nielitościwe. I pustkę… pustkę…
Inną drogą się tutaj dostałem niż ta, którą przebywaliśmy niegdyś — ale niemniej straszliwą. — Obawiając się pamiętnej groźnej rozpadliny w Poprzecznej Dolinie, abym snadź w niej nie uwiązgł, okrążyłem z Morza Mrozów pierścień Platona od zachodu i tak się dostałem na tę wielką równinę, która mnie aż pod stopy Eratosthenesa powiedzie…
Po cóż mam opowiadać straszliwości dotychczasowej przeprawy? — gorsze mnie jeszcze pewno rzeczy czekają.
Byłem też na miejscu, gdzie ongi widzieliśmy Miasto Umarłych. Ale pustynia tam gładka, nie dojrzałem nic, ani skały nawet, ni śladu…
Czy wtedy nas zmysły łudziły, czy pomyliłem się teraz w pomiarach i minąłem z dala to miejsce przeklęte?
A może karawana trupów zwinęła tymczasem kamienne namioty i poszła dalej na pustynię, na bezbrzeżną śmierci równinę?…
Lęk idzie za mną, idzie lęk przede mną — a ja z okropną ostatnią samotnością swoją…
Słońce wstaje rozlśnione — błyszczą gwiazdy różnokolorowe na czarnym aksamitnym niebie — i strasznie… strasznie… I po co mam szukać Miasta Umarłych — znajdę je rychło, dość rychło — czyż to nie jest Kraj Śmierci dookoła mnie?
Jeszcze ostatni, krótki wysiłek… Ostatnia góra, ostatni szczyt. Okrążę go od zachodu i południa i tak się dostanę na Sinus Aestuum — i stamtąd, znad grobu kamiennego starca O’Tamora…
Dzikie, poszarpane turnie przede mną — i Ziemia, już prawie w zenicie, w pełni jak kwiat rozwinięta — i słońce tuż pod nią…
Starczy jeszcze żywności i starczy powietrza — oby sił jeszcze starczyło! Ubywa mi ich coraz więcej, gwałtownie, nagle… Wiem, że umrę tutaj… Sypiać już z dawna nie mogę, nawet w nocy, nawet w czas południowego żaru. Gdym zasnął po raz ostatni, kędyś w pośrodku Morza Dżdżów po słońca zachodzie, prześladowały mnie we śnie różne głosy i zwidzenia… Naprzód zdawało mi się, że słyszę za sobą wołanie pozostawionego ludu, który mnie błagał, abym powrócił i bronił go przed księżyczanami, którzy przebyli już równikowe morze i palą mu chaty, i zabijają żony i dzieci… Zaledwie usnąłem, zbudzony tą marą, gdy znowu pokazały mi się postacie moich zmarłych przyjaciół i towarzyszy. Witali mnie pośród siebie i wzywali, abym do nich poszedł, cień między cienie — błądzić po pustce na wiekuistość… A wreszcie śniło mi się, że mnie wołano ze Ziemi — i to był jedyny głos, któremu odpowiedziała cała moja istota.
Zbudziłem się i idę za tym głosem, o bracia moi ziemscy — i wiem, że już nie zasnę, aż wtedy, gdy wolno mi będzie w śnie ostatecznym na zawsze przymknąć powieki.
To już niedługo — wszak prawda? — niedługo…
Niech Bogu będą dzięki Najwyższemu: znalazłem drogę i miejsce owo… przeklęte! gdzie po raz pierwszy dotknęła noga nasza księżycowego gruntu, i… błogosławione! skąd posłać mogę na Ziemię wieść o sobie.
Stoję nad trupem starca O’Tamora i dziwię się, widząc, że młodszy jest ode mnie, żywego. Lata przeszły nad nim, nie dotknąwszy go, tak jak wiatr lekki przechodzi nad granitowymi skałami. Tu w tej pustce bezpowietrznej nie ma zepsucia: starzec O’Tamor wygląda tak, jak w chwili, gdyśmy, go opuszczali — patrzy nieustannie w błyszczącą Ziemię szeroko rozwartymi, martwymi oczyma. A ja, który młodzieńcem odszedłem od jego grobu, stoję teraz nad nim z siwą po pas brodą i resztką siwych włosów na wyłysiałej czaszce, i z przerażeniem w gasnących oczach…
Za długo żyłem, starcze O’Tamorze! za długo żyłem!…
Działo znalazłem: gotowe jest i niezepsute; czeka na mnie od pięćdziesięciu lat z górą… A oto piszę ostatnie wyrazy, nim zamknę te papiery w kuli, która je poniesie ku Ziemi.
Zapasy żywności już się wyczerpały, powietrza starczy mi zaledwie na dwie lub trzy godziny. Muszę się śpieszyć…
Od EXODU naszego dni księżycowych siedemset i siedem.
O, Ziemio! O Ziemio Utracona!