Zaniepokojony cofnąłem głowę do wnętrza.
Przyszło mi na myśl, czy przypadkiem zagadkowe szemranie nie towarzyszyło już dawniej procesowi oczyszczania jaźni; prawdopodobnie jednak, zajęty intenzywną pracą wewnątrzną i zrzutowywaniem jej na papier, nie zauważyłem, przez czas jakiś, tego, co się wkoło mnie działo. Dopiero odsunięcie się na pewien dystans od świeżo skrystalizowanej osobowości i zwrot ku otoczeniu, pozwoliły na percepcyę tajemniczych dźwięków. Niezupełnie przekonany o przyczynowej zależności tego fenomenu od usiłowań duchowej emancypacyi, wreszcie musiałem przystać na to, że jakiś związek zachodzi, bo szmer odzywał się tylko wtedy, ilekroć zdołałem zrzucić z siebie nienawistne pęta.
Niejednokrotnie będąc w zwykłym, zdwojonym stanie nadsłuchiwałem, czy z tamtej strony głos mnie jaki nie dojdzie — lecz bezskutecznie: ściana nie przepuszczała wtedy najlżejszego drgnienia.
Czasami myślałem, że ulegam złudzeniu akustycznemu, i że szmer w istocie rzeczy dochodzi od ściany prawej, poza którą mieszkał, zresztą jakiś cichy i wiecznie milczący kawaler. Lecz i ten domysł upadł po sumiennem zestawieniu dźwięków.
Więc szemrało coś tylko za ścianą po lewej, za ścianą, która zamykała dom i sąsiadowała z pustką. To przecież dziwne!
Po pewnym czasie, gdy odgłosy nie ustawały, począłem dokładniej badać ścianę z lewej strony.
Niebawem doszedłem do przekonania, że musi być wewnątrz wydrążona i pod wpływem moich uderzeń dudniła głucho.
Przypuszczenie to wzmocnił szczegół zaobserwowany w dalszym ciągu na zewnątrz domu. Przypatrzywszy się baczniej lewemu skrzydłu, zauważyłem po raz pierwszy, ku niemałemu zdziwieniu, że odległość węgła ujmującego ściany graniczne od ostatniego okna, wynosi aż cztery metry; ponieważ ściana mego pokoju wysunięta na lewo i zamykająca rzekomo dom, oddaloną była od wspomnianego okna co najwyżej na metr, więc ewentualna grubość jej musiałaby dochodzić aż do trzech metrów, rozmiarów jak na zwykły, mieszkalny dom trochę nienaturalnych. Poza mną tedy był jeszcze jakiś pokój ślepy, zamurowany, bez drzwi i okien, bez wejścia. I stamtąd szedł ów szczególny szmer. To było oczywiste.
Zdumiony odkryciem, przez dłuższy czas niemal nie opuszczałem mieszkania, poświęcając całe godziny samoześrodkowywaniu się. Teraz jednak przychodziło mi to z większą trudnością, bo zbyt prędko odrywałem się od własnej osoby, wychwytując głosy pustki. Zrozumiawszy, że tą drogą nie dopnę celu, całą mocą skupiłem myśl na sobie i dopiero czując silne napięcie odzyskanej osobowości, nadsłuchiwałem szmerów, które płynęły ze ślepego pokoju.
Po czasie zauważyłem, że istnieją w nich pewne, wcale wyraźne odcienie, jakby stopniowania. Gdy głębiej zabrnąłem w procesie mych duchowych wyzwolin, ilekroć czułem się bardziej sobą, w wyższej mierze oczyszczonym z obcych nalotów — szmer odzywał się wyraźniej; coś niespokojnego tłukło się wśród zamkniętej przestrzeni, wałęsało po kątach, tułało wzdłuż ścian jakby we wściekłej bezsilności.
Gdy bardziej tkwiłem w stanie nieszczęśliwego zdwojenia, silniej skrępowany współbytnością pierwiastka obcego — głos z za ściany ścichał, zamierał jakby ukojony.
Było w tem coś zagadkowego, coś, co podniecało ciekawość do najwyższego stopnia, a zarazem budziło zimny, ścinający zęby strach.
Miało się uczucie, że podczas gdy ja tutaj pasuję się z nienawistnym wrogiem, usiłując go wyrugować z mej nieszczęsnej jaźni, tam za ścianą rodzi się jakiś byt, coś się stwarza, powstaje... Wreszcie postanowiłem wywalić ścianę i wtargnąć do ślepej przestrzeni.
Lecz należało postępować systematycznie i powoli, by nie spłoszyć dziwnej istoty. Ilekroć bowiem przez dłuższą chwilę przysłuchiwałem się szczególnym jej ruchom, wszystko milkło, a ja — rzecz dla mnie niepojęta — wybuchałem piekielnym śmiechem i wracałem do podwójności.
— To jakaś szczwana bestya — mruczałem, uspokoiwszy się po tych niespodzianych dla mnie samego wybuchach.
— Lecz znajdziemy i na to środek, znajdziemy, i to niezawodny. Trzeba zaskoczyć cię znienacka.
Wkrótce przystąpiłem do wykonania planu. Zakreśliwszy kredą na ścianie czworokąt o wymiarach odpowiadających mniej więcej mej osobie, odłupałem w granicach zaznaczonych tynk, poczem ostrożnie ściosałem ostrem narzędziem wewnętrzną część muru, tak, że została tylko płytka warstwa, która według mych obliczeń musiała ustąpić pod jednorazowem uderzeniem.
Po ukończeniu przygotowań w ciągu dnia, postanowiłem jeszcze tegoż wieczora wedrzeć się do pustego pokoju i przychwycić owo coś, niepokojące mnie od wielu tygodni.
Na dworze było dżdżysto, jesienna, zmokła szaruga. Wczesny zmrok snuł po wązkich, podmiejskich uliczkach szare sznury zsiadłej mgły i wsiąkał w łzawe przetaki drzew. Od rzadko porozrzucanych latarń szły żółte, gromniczne smugi, i marły w napęczniałej wodą przestrzeni. Jakieś wozy mokre, oślizgłe, wlokły się drogą, kłańcając łańcuchem...
Zapuściłem storę i zapaliłem lampę.
Było mi dziwnie i nieswojo. Opuściłem znużoną głowę na ręce i pogrążyłem się w pracy wyzwolin. Jak zwykle przypominałem sobie swój dawny charakter, swe postąpienia, zamiłowania, wnurzałem się w wychwytywanie swych przeżyć przed chorobą, wmyślałem się w typowe dla siebie sytuacye, na których tle osobowość moja ujawniła się najdobitniej. I tak szedłem dalej i dalej, zapuszczałem się coraz głębiej, docierając do najpierwotniejszych pokładów swej jaźni...
Byłem szczęśliwy, byłem tym dawnym sobą, pełnym wiary i ufności w przyszłość, z piersią tchnącą miłością dobra i piękna, zachwytem dla życia i jego tajnych cudów. Byłem u szczytu wyzwolin, bez odrobiny obcej przymieszki, najczystszą jaźnią...
Nagle — obejrzałem się wkoło, obejmując krótkim rzutem oka pokój. W tejże chwili od lewej strony przeniknął w moją samotnię hałas: coś rzucało się za ścianą, jakby od posadzki po powałę, drapało w rozpaczy po murach, tarzało w konwulsyach boleści bez wyjścia...
Słuchałem z zapartym tchem, ściskając w ręce żelazny drąg.
Po kilku minutach szmery uspokoiły się i przeszły z kolei w niespokojne, nerwowe kroki. Ktoś najwyraźniej w świecie chodził tam za przepierzeniem z kąta w kąt...
Podniosłem oskard i z całej siły uderzyłem nim w wyszczerbiony czworobok...
Posypało się rumowie, odsłaniając czarne, wązkie wejście.
Wpadłem do wnętrza i w tymże momencie zaległa grobowa cisza.
Uderzyła mię duszna woń zgnilizny zamkniętej przestrzeni.
Zrazu nie widziałem nic, rażony ślepotą ciemności. Lecz za mną wkradł się do pustki długi pas świetlny mej lampy i liznąwszy klinem podłogę, przypełzał do kąta...
Spojrzałem tam i zdjęty dreszczem przestrachu bez granic wypuściłem z rąk oskard.
Tam w rogu pustego pokoju wciśnięta między dwie ściany przykucnęła jakaś ludzka postać i wlepiła we mnie kose, zielonkawe spojrzenie. Pociągnięty magnetyczną siłą wzroku, podszedłem... Postać wyprostowała się, urosła... krzyknąłem; był Brzechwa...
Stał niemy, bez słowa, poruszając lekko wąsem. Nagle pochylił się w mą stronę, oparł się mi na piersi i... wszedł, rozpłynął się we mnie bez śladu... Odurzony, jak automat porwałem lampę ze stołu i wpadłem z powrotem przez wyłom. Napróżno. Pokój był pusty. Pod sufitem wahały się pajęczyny, ze ścian ściekały zimne łzy wilgoci...
Nagle zabrzmiał głos ochrypły, świszczący, chropawy...
— Co to?! Co to?!
Wtem zoryentowałem się: był to mój śmiech.