CIEŃ
Był to czas, kiedy w zawiłym błędniku zdarzeń, który zowią życiem, zacząłem zdobywać przeglądające z półmroku oryentacye, gdy zaczepiwszy wątek kłębka o pierwszy wyraźniej rysujący się gzems, snuć go jąłem za sobą w pochodzie ku świetlniom.
Planowałem pracę na szerszą skalę, która miała objąć we formie rozprawy wyniki mych dotychczasowych dociekań nad istotą bytu i tajemnicą jego przejawów.
W wędrówce podjętej już dawno, kontynuowanej w tym czasie bez śladu znużenia, z żarem chwil wymarszu miał to być niejako pierwszy etap. Okryty pyłem gościńców pielgrzym przystanąłem na małą godzinę w przydrożnej gospodzie, by rzucić krótkie spojrzenie na przestrzeń przebytą, zakląć w zwarty znak, wyniki przeżyć i zaczerpnąwszy tchu we falującą pierś, ruszyć na dalsze przewiady.
Pisałem „O symbolach w przyrodzie”. Tytuł na pierwszy rzut oka nieco za ciasny ze względu na zakres pracy. Właściwie chodziło o symbolikę ukrytą nie tylko w samej przyrodzie organicznej, ale też kreślącą swe tajemne ruchy w t. zw. świecie martwym, w przedmiotach, niemniej w sferze wyższej: w zdarzeniach i wypadkach. Symbolizm rozciągnięty w ten sposób na wszelkie zjawiska życiowe sprowadzał je na jeden, wspólny poziom, jednocząc we wielką podziemnemi wiązaniami spojoną całość; ujęty pod tym kątem stawał się wykładnikiem powszechnego związku rzeczy.
W przeprowadzeniu mych poglądów posługiwałem się raczej metodą intuicyjno bezpośredniej introspekcyi, niż teoryami ewolucyi, które oddawały zresztą usługę li tylko w sferze t. zw. przyrody wogóle; tam, gdzie wchodziły w grę zbiegi okoliczności zbyt trudnych do przewidzenia, by można je uważać za wytwór kierującej świadomie psychiki, lub gdzie przykuwały zdumioną uwagę widza tępe, „bezduszne” przedmioty — tam z natury rzeczy musiałem rzucać utartą drogę i przejść w dziedzinę mniej uchwytną choć niemniej istotną.
Na zakończenie zamierzałem podać rodowód symbolizmu w sztuce i wykazać jego ścisłe pokrewieństwo z odpowiednimi przejawami w życiu i naturze. Zasadniczą różnicę między pierwszym a tymi ostatnimi upatrywałem oczywiście w tem, że symbolizm w życiu jest zawsze żywiołowy, naiwnie swobodny i siebie nieświadom, gdy jego odpowiednik w sztuce z istoty rzeczy wynikiem celowo i świadomie kształtującej twórczości. Zapewne i artysta jako „syn ziemi”, jako najmilsze jej dziecię intuicyą i wyobraźnią zawierając w symbol myśl swoją, jest też żywiołowym przejawem pandemondium bytu, lecz przejawem siebie świadomym, w którym współpracuje potężna inteligencya. Dlatego symbolizm życiowy nazwałbym „dziewiczym” w jego naiwnej odruchowości, w niewinnym wylewie szczerości. Symbolizm artystyczny pozostawałby do niego w tym samym stosunku, co logika do geometryi, która jest niejako uświadomieniem miar i funkcyi ziemi.
Zadanie miałem o tyle trudne, że tylko do jego mniejszej części znalazłem materyał wprawdzie surowy, w bezładzie, który należało spolaryzować w odpowiednim kierunku, lecz w każdym razie nagromadzony i wyczekujący — lwią część pracy musiałem wykonać najzupełniej sam, bez jakiejkolwiek pomocy, obracając się w dziedzinach mało, lub całkiem dotąd nieznanych, jak zagadka dziwnych. Miało to swój urok niezaprzeczony, jak cudowne błąkanie się po obcem, po raz pierwszy w życiu widzianem mieście — lecz też i wymagało dużo nakładu uwagi i wytężenia myśli.
Czując, że spokój absolutny jest tu niezbędnym warunkiem, porzuciłem gwar stolicy i przeniosłem się na cichą, kilka mil odległą prowincyę. Spragniony odosobnienia, w obawie, by codzienność stosunków z ludźmi nie wtargnęła niszcząco w zacisze mych rozmyślań, wynająłem do wyłącznej dyspozycyi mały, zielony domek na końcu miasteczka, otoczony gęstym żywopłotem krzaków bzu, ligustru i czeremchy.
Roztasowałem się prędko i zachęcony niezmąconym spokojem zabrałem się pilnie do pracy. Szła żwawo i sprawnie, bo było mi tu dobrze, wygodnie i ustronnie. Wieczorami, gdy znużony całodziennym wysiłkiem myśli odkładałem pióro, przeciągając się w starym, pilśniowym fotelu, napływały z ogródka przez otwarte okna balsamiczne wonie kwiatów i drzew, wsiąkały ściszone przestrzenią skargi słowików z blizkiego bugaju.
Czas był przecudny; lipcowe wieczory opiłe ciepłem słońca, wstrząsane rzeźwym dreszczem dalekich błyskawic uspasabiały marząco, nęciły słodką pokusą w dal rozsrebrzoną księżycem. Cicho przekręcałem klucz w zamku i szedłem na długą przechadzkę, by niejednokrotnie wrócić z niej aż koło północy.
Podczas jednej takiej wycieczki zapędziłem się w okolicę dość odległą, zalesioną i obcą. Chociaż było widno jak w dzień, zabłądziłem i kilkakrotnie wracałem na to samo miejsce. Wkońcu przebłyskujące z poza drzew nikłe światełko wybawiło mnie z matni i wpadłem na jakąś drogę, która wijąc się poprzez bór, łączyła swem przedłużeniem z gościńcem do miasteczka. Uradowany z drogowskazu, począłem zbliżać się ku zbawczemu ognikowi i po kwandransie znalazłem się koło czworobocznego domku, tuż u wylotu szczęśliwie przebytego lasu. Była to najprawdopodobniej leśniczówka: domostwo niewielkie, od strony traktu oparkanione palisadą. Świeciło się tylko w jednem oknie wychodzącem na bór; reszta budynku nurzała się w grubej poćmie nocy.
Pociągnięty mdłym blaskiem zeszedłem z drogi i dla wypoczynku usiadłem w promieniu światła na pniu jesionu, znać świeżo zwalonego, tuż niemal pod samem oknem. Odetchnąwszy z uczuciem ulgi po forsownym marszu, wyciągnąłem fajeczkę, nałożyłem i zapaliwszy, wlepiłem zamyślony wzrok w jasny czworokąt szyby. Oczy przykute magnetycznie do wyraźnie odcinającego się na tle mroków okna, zrazu nie odróżniały szczegółów, opętane światłem; dopiero po chwili przyzwyczaiwszy się, popatrzyłem uważniej.
Okno było szczelnie przysłonięte jakąś białą chustą, z poza której przyświecał owalny płomień pełgającej mętnie nocnej lampki. Na tym przepojonym skąpo światłem ekranie rysowały się silnie jakieś cienie. Tknięty mimowolnie dziecinną ciekawością, zacząłem je studyować. Nagle uchwyciwszy linie dokładniej, omal że nie krzyknąłem z przerażenia, odruchowo zrywając się z kłody ku oknu. Istotnie, to co ujrzałem na zasłonie, musiało wstrząsnąć choćby najmniej wrażliwym widzem.
Na chuście widniały sylwety trzech ludzi. Od lewej krawędzi ekranu wysuwał się śmiały profil męskiej głowy z linią nosa orlo zaciętą, czołem otwartem, bardzo odrzuconem wstecz. Na poziomie lekko tylko naszkicowanego torsu wyraźnie znaczyły się ręce złożone jakby do strzału z rusznicy, której cień wydłużał się pod kątem ostrym ku prawej ramie okna. Tam odrywała się od futryny pochylona mocno w stronę morderczej broni sylwetka znać ugodzonej już kulą ofiary. I to była postać mężczyzny, lecz o niemiłych, niemal odstraszających rysach twarzy; niskie czoło, nos niekształtny sprawiały wraz z nieforemnej budowy czaszką wrażenie przykre, odpychające. Nieszczęśliwy widocznie trafiony w serce, gwałtownie zgiął się ku przodowi, chwytając się kurczowo lewą ręką za pierś.
W środku, między tymi dwoma ludźmi czernił się profil trzeciego mężczyzny w postawie siedzącej, gdyż chwiejący się bez przerwy cień głowy przypadał znacznie niżej, zajmując spodnią część ekranu.
Zauważywszy okropną scenę zrzutowaną widmowo na białem tle, chciałem w pierwszej chwili wpaść do wnętrza domu i ująć zabójcę. Lecz po sekundzie namysłu opanowałem się i nie spuszczając oka z zasłony, stałem jak wryty bez ruchu. Powoli wyłaniały się refleksye spokojniejsze, uświadamiały szczegóły, na które zrazu, pod wpływem pierwszego wrażenia nie zwróciłem uwagi.
Oto przedewszystkiem nie mogłem pojąć, dlaczego żaden huk wystrzału nie doszedł mnie z wnętrza na chwilę przed spojrzeniem w okno. Że obraz przedstawiał sytuacyę już po daniu ognia, o tem świadczyła wymownie pozycya trafionego po jego prawej stronie: ten człowiek słaniał się widocznie ku ziemi porażony śmiertelnym pociskiem; słaniał się, lecz — rzecz osobliwa — nie padał: jakby skrzepł w momencie, w którym miał runąć. Lecz i tamten drugi — morderca broni nie spuszczał, trzymając ją wciąż na wysokości piersi.