Obaj zdali się skamienieć w postawach, w jakich ich ujrzała tragiczna chwila: dwa cienie czarniały znieruchomione, bez śladu drgnienia, jak zaczarowane.
Było coś okropnego w tej nieruchomości, w tem przedłużeniu momentu.
Tylko cień głowy człowieka poniżej tej dziwnej grupy zdradzał objawy życia: chwiał się od czasu do czasu ruchem słabym, drżącym, lecz wyraźnym. Coś bolesnego leżało w tym ruchu, coś z bezbrzeżnej rezygnacyi wobec faktu dokonanego, coś z poddania się rozdeptanego robaka.
A wkoło panowała cisza doskonała, cisza nocy letniej, niezmącona niczem; żaden głos nie dochodził z groźnego domu, żaden dźwięk nie przerywał bezdni milczenia.
Długo patrzyłem osłupiały w zagadkowe cienie, w niecierpliwem oczekiwaniu zmiany w ich układzie; nadaremno: tamte dwa kreśliły wciąż temi samemi liniami tę samą chwilę, wciąż poruszała się w bezradnym smutku głowa trzeciego. Raz tylko porwał się, wyprostował i całą postacią rzucił ku strzelającemu, jak gdyby usiłując powstrzymać w czynie; lecz niemal w tejże sekundzie cofnął wyciągnięte ramiona, opuścił bezwładnie wzdłuż ciała i ciężko opadł w poprzednią pozycyę: cień skurczył się, zmalał, gdzieś zapadł po szyję i znów poruszała się tylko biedna głowa beznadziejnie smutnym chybotem...
Tak minęła długa jak wieczność godzina. Daleko na wschodzie poczęło szarzeć; niebo przybierało barwy mętne, nieokreślone, gwiazdy ze złotych przechodziły w bladożółte i gasły. Dniało...
Wtem światełko w oknie rozbłysło się i zaraz potem zgasło. Cienie znikły, rozpłynęły się; bielała tylko na ramach sztywnie zaciągnięta zasłona, jak duże, bielmem zaszłe oko.
Spojrzałem na zegarek: była trzecia nad ranem. Znużony długim chodem i bezsennie spędzoną nocą, zawróciłem na gościniec i po pół godzinnej wędrówce wkońcu wpadłem na drogę, która zawiodła mnie do domu.
Chociaż śmiertelnie zmęczony zapuściwszy rolety, rzuciłem się na łóżko, nie mogłem odrazu zasnąć; pora snu minęła, drażnił świt zazierający już przez szyby. — Zapaliłem papierosa i leżąc na wznak z przymkniętemi oczyma, przemyśliwałem przygodę u końca przechadzki.
Nasuwały się powoli refleksye rozstrzelone, pozornie błądzące samopas, zdezoryentowane w swej izolacyi — szły z nich łańcuchy związków, próby wydobycia powinowactw, cienka przędza nieuchwytnych pokrewieństw — układały się wreszcie w zwartych liniach wyosobnione teorye, zakreślały wyraźnym konturem skrystalizowane hipotezy...
Cień! Co za dziwne słowo! Coś zredukowanego do niesłychanie wątłej formy, coś rozrzedzonego niezmiernie aż do przejrzystości na wylot, coś eterycznie cienkiego. Blade, prawie znikome i stąd szczególnie lekkie: przesuwa się niepostrzeżenie, ukradkiem, znika niespodzianie. Wyraz niesamowity.
Grecka „skià“ jakby zarzuceniem gęstej, mrocznej zasłony na światło dnia: coś płonęło i zgasło, coś pełgotało i zmierzchło — znać tylko kopeć snujący się leniwą falą, czuć tylko swąd...
Czyż nie słychać zgłuszonego jęku dzwonu zapuszczonego we wodę w przedziwnej „umbra“ latyńskiej: niby przedzgonne westchnienie, niby daleki pogłos uderzonego metalu; coś odezwało się i zgłuchło, coś zadźwiękło i wyczerpane wsiąkło w przestrzeń...
Umbra, l'ombre, l'ombra — słowa smutne jak wszystko, co przemija i rozsiewa się w dali...
Cienie zmarłych — wyrażenie dziwne niby długie, wlokące się całuny, lekkie bojaźliwie mary.
Bezcielesność cienia, jego znikomość irrealna i pierwiastek nieokreślonej niesamowitości zda się źródłem szczególnej hipostazyi: symboliczne zestawienie duszy, ducha i zmarłych z cieniem.
Cień jest naiwną projekcyą naszej jaźni na zmysłowym ekranie ziemi. Jest on zawsze zindywidualizowany; znać go tylko, gdy wyosobniony; stąd potrzeba mu światła, bez którego nie rozepnie tajemnych swych sieci. Jest przeciwstawianiem jednolitej ciemności, bo ta złą i niemoralną.
Stąd dziwny lęk przed własnym cieniem; może zdradzić, wydać czasem to, czego się w sobie samym nie przeczuwało. Sobowtóry są wogóle zjawiskiem niemiłem.
Czy nie zastanawia, że cień rysuje zawsze tylko profil? Znaczy to, co najwyrazistsze, podkreśla rysy zasadnicze, znamienne; reszta go nie obchodzi, odrzuca ją jako rzecz mogącą zwieść mniej wprawnego obserwatora. Ludzie z profilu wyglądają często całkiem inaczej, niż en face i — wierniej, prawdziwiej. W pozycyi en face wyraz twarzy rozlewa się na obie jej połowy i rozwadnia, słabnie. Cień bywa nieraz genialnym karykaturzystą.
Stąd odruchowy strach, jaki wzbudza. Nikt nie lubi, gdy go podpatrują.
Cień jest jakby duszą wszech rzeczy, zrzutowaniem ich najwewnętrzniejszej istoty, uświadomieniem ukrytych znaczeń.
Dlatego jest ciemny i ponury, jak wszelka głębia — należy do kategoryi zjawów dyonizyjskich; cierpienie mu blizkie. — Pod ochroną jego posępnych skrzydeł boleje od wieków Lucifer przedziwny, trawi się własną porażką Marsyas nieszczęśliwy. Szatany chętnie tulą się w cieniste ustronia.
Cień jest poziomem wspólnym, na którym schadza się świat żyjący z t. zw. martwym: wszystko, co istnieje, ma swój cień. Cechą jego jednoplanowość; usunął łudzącą perspektywę i wszystko cisnął na jedną płaszczyznę, dokonując bajecznego zrównania wszech rzeczy, które przedstawia w krzywiznach i prostych.
A iż podchwytuje to, co podziemne, wyświeca, co tajemne i nieznane, przeto jest wrogiem dnia słonecznego i dziennych konwenansów. Cień najsilniejszy jest w południe. Gdy słońce uderza w ziemię najgorętszym miotem, że wszystko rozżarzone do białości, jasne, jak prawda i zda się bez śladu wątpliwości — wtedy on zarzuca najsoczystsze ekrany — przestrzega przed pozornością promienną Apolla. Jest ciemnym wyrzutem dźwigającym się z zakątów dyszy podczas złocistej, strugami wina perlącej biesiady. Memento mei!!...
Majaki myśli osnuwały mnie coraz gęstszemi złożami, że ukołysany mocnym ich obrzaskiem, zasnąłem. Spałem długo. Gdy zbudzony turkotem przygodnego wozu rozwarłem ociężałe powieki, słońce już skłaniało się ku zachodniej stronie. Ubrałem się i wyszedłem na miasto. Obraz z ubiegłej nocy nie dawał mi spokoju, zajmując sobą podrażnioną uwagę. Czułem, że chcąc pracować dalej w obranym kierunku, muszę rozwiązać ten problem, który nadciągnąwszy z horyzontu niepokojącą chmurą, domagał się uporczywie, by się nim zająć dokładniej.
Należało zacząć od mieszkańca podleśnego domku. Zasiągnąłem tedy języka i niebawem dowiedziałem się, że jest nim stary leśniczy, niejaki Żręcki. W okolicy uchodził za dziwaka. Przyjęty przed laty do służby w lasach hr. S., spełniał obowiązki sumiennie i bez zarzutu. Hrabia nie mógł się go nachwalić i chociaż Żręcki był już człowiekiem starym i steranym podobno burzliwą młodością, nie chciał go zastąpić innym.
Lecz od ludzi stronił ponury starzec. — Unikał wszelkich hucznych zebrań, uciekał, jak przed zarazą, przed gwarem miasteczka i z wielką niechęcią, tylko na usilne nalegania hr. S. urządzał dworskie polowania. — Spotykano go też rzadko w miejscach ludniejszych, podczas małomiasteczkowych kiermaszy. Zaszywał się na cały dzień w borach, które znał na wylot, lub też gdy pora uwalniała go od włóczęgi po lasach, ślęczał w domu. U siebie nie przyjmował nikogo, sam rzadko tylko niedzielami po południu zaglądając do jednej z mniej odwiedzianych oberz, gdy zmuszony brakiem wyszłych ładunków, spieszył do miasta po świeży zapas.
W tych warunkach nie spodziewałem się łatwego wyświetlenia zagadki, jaka ciemnymi konturami rozsiadła się na zasłonie jego okna. Musiałem czyhać dopiero na sposobność, któraby pozwoliła mi zbliżyć się do dziwaka, spoufalić się z nim i zbadać naocznie wnętrze. Tymczasem urządziłem parokrotnie porą nocną wycieczkę w stronę leśniczówki, by przekonać się, czy cienie nie znikły, czy nie padłem ofiarą chwilowego przywidzenia.