Выбрать главу

Lecz okazało się, że to, co widziałem po raz pierwszy, nie było wcale czczą złudą: w każdym razie ten sam dziwnie straszny obraz ciemniał na białym muślinie. — Owa sztywna niezmienność podnieciła mnie jeszcze bardziej i niecierpliwie wyczekiwałem na upragnioną okazyę zawarcia bliższej znajomości ze Żręckim.

Wreszcie nadarzyła się. Pewnej niedzieli zaszedł do wspomnianej gospody po naboje. Lecz transport spodziewany zawiódł i starzec zniechęcony zabierał się powrotem do swojej samotni. Mając w domu sporo ładunków, postanowiłem wyzyskać sytuacyę i bezzwłocznie przystąpiłem doń z propozycyą, czyby nie zechciał przyjąć odemnie potrzebnej amunicyi. Żręcki spojrzał zrazu nieufnie, lecz, że widocznie brak naboi odczuwał bardzo dotkliwie, uścisnął mi z wdzięcznością rękę na znak zgody. Wtedy przedstawiłem się i zaprosiłem go do siebie, by wręczyć mu worek z kulami. Przystał, choć widocznie z ociąganiem się. Znalazłszy się w zacisznem mem ustroniu, nagle jakby ukojony odludnym wyglądem domu, uspokoił się. Jego siwe, zmęczone oczy przestały tedy rzucać naokół spojrzenia napół dzikie, napół wylękłe, ruchy nabrały powolności właściwej podeszłemu wiekowi. Obecność ludzi znać go denerwowała. Mimo to widziałem, że rwał się do lasu, pragnąc jak najprędzej załatwić sprawę. Chciał mi płacić za proch i kule, lecz stanowczo odmówiłem. Starzec długo wahał się, czy ma przyjąć ofiarowany podarek, wreszcie jednak na usilne me prośby nie tylko ustąpił, lecz dał się nawet zatrzymać do wieczora. Czas spędziliśmy nader przyjemnie. Żręcki był człowiekiem ogromnie miłym i w obejściu niezwykle łagodnym. Chociaż większą część życia spędził w lasach lub na awanturniczych wyprawach, nie brakło mu pewnej subtelności uczuć i delikatności w obcowaniu.

Sprawiał dziwne wrażenie. Wyglądał na człowieka, który wiecznie czegoś się lęka, nagle nasłuchuje, czy nie nadchodzi ktoś niepożądany. Niespokojnie biegające oczy starca powlokła jakaś smutna zaduma, szczególnie odbijająca od ich ruchliwości.

Wyraźnie unikał wszelkich szczegółów osobistych, zwłaszcza tych, które mogły rzucać pewne światło na przeszłość. Mówił o rzeczach ogólnych lub bieżących, na które miał pogląd trafny, pełny praktycznej mądrości życia. Był, zdaje się, głęboko wierzący, wnioskując z paru powiedzeń nacechowanych duchem religijno-mistycznym.

Na ogół podobał mi się bardzo i starałem się zaraz tego pierwszego wieczora zaskarbić sobie jego względy. Jakoż wysiłki moje uwieńczył pożądany skutek. Żręcki począł spoglądać na mnie wzrokiem coraz spokojniejszym, a równocześnie życzliwszym i z większą dozą ufności. Gdyśmy koło 8-mej wieczorem rozstawali się niedaleko leśniczówki, do której go odprowadziłem, miał łzy w oczach i serdecznie mi ściskał rękę. Żegnając się, umówiliśmy się o schadzkę za parę dni; starzec obiecał mnie wziąć z sobą na głuszce.

Tak zawiązana znajomość nabrała wkrótce cech niemal zażyłej przyjaźni. Żręcki z ochotą wdawał się ze mną w długie rozmowy, wśród których zwolna, niespostrzeżenie uchylał rąbka z swej burzliwej przeszłości. Z opowiadań tych dowiedziałem się, że w młodości włóczył się po całym świecie, odbył parę kampanii w rozmaitych częściach świata, poczem ożenił się z piękną, ukochaną kobietą. Lecz utraciwszy żonę niebawem, znów rozpoczął włóczęgę, która steranego laty, po przebyciu długiego więzienia z powodu przestępstw politycznych, wreszcie zapędziła w lasy hr. S.

Tu postanowił dokonać niespokojnego żywota.

Chociaż przytoczył mi wiele szczegółów z swej awanturniczej przeszłości, mimo to z pewnych luk w ciągłości opowiadania wnosiłem o niejakich przemilczeniach; nie chciał, czy nie mógł wszystkiego powiedzieć.

Chociaż stosunki moje z nim były prawie przyjazne, przecież nie zaprosił mnie ani razu do siebie; widywaliśmy się w miasteczku, na polu, na drogach leśnych, lub u mnie w domu. Trochę mnie tym irytował, gdyż właśnie na wnętrzu leśniczówki najwięcej mi zależało. Ponieważ wpraszać się gwałtem również nie chciałem, choćby z obawy wzniecenia podejrzeń, więc nie pozostało mi nic innego, jak podstęp. Użyłem go choć niechętnie.

Raz po upalnym dniu nad wieczorem rozszalała okropna burza rozświecana ogniem błyskawic, gromka posetnem echem piorunów. Deszcz lał strugami, na zmierzwionem niebie dymiły w dzikiej pogoni skłębione chmury.

Postanowiłem skorzystać z ulewy, na którą już od dawna czekałem. Wdziałem wysokie skórznie, grubą gumową kurtę i takiż kapelusz i przewiesiwszy torbę myśliwską wraz ze strzelbą przez plecy, ruszyłem ku leśniczówce.

Plan mój był prosty. Zaskoczony rzekomo przez burzę w lesie podczas dalszej wycieczki w głąb w porę spóźnioną, zamierzałem pod tym pozorem wejść pod dach Żręckiego i tu przeczekać czas jakiś, póki się trochę nie uspokoi. Upozorowanie mogło być o tyle udatne, że dom starego myśliwca stał od miasteczka w odległości znacznej, a droga pośrodku wijąca się między czystemi polami w tak straszną zlewę była nieznośna. Jako więc dobry znajomy miałem zupełne prawo do gościnności gospodarza.

Stanąwszy na miejscu, zaszedłem umyślnie od strony lasu, by spojrzawszy w okno, przekonać się, że starzec u siebie. We wnętrzu pełgotała nocna lampka, na muślinowej firance odcinała się zesztywniała w bezruchu przykra scena. Tylko cień głowy w pośrodku chwiał się jak zwykle w beznadziejnem zwątpieniu. Żręcki siedział tedy w domu pogrążony w ponurej zadumie, gdyż teraz już nie wątpiłem, że ruchoma sylweta na dolnym brzegu zasłony do niego należy.

Zapukałem gwałtownie do drzwi. Po chwili odezwały się ciężkie kroki w sieni, a wkrótce potem nieufne pytanie:

— Kto tam?

— To ja! Nie poznaje pan po głosie?

Odpowiedziało milczenie.

Zastukałem powtórnie.

— Na miłość Boską otwórz pan! Przemokłem do nitki, a do miasta daleko.

Widocznie stary nie poznał mnie, bo z poza drzwi rozległo się ponowne pytanie:

— Kto tam u licha?

Wymieniłem nazwisko. — Wtedy drzwi cicho skrzypnęły i w otworze ujrzałem Żręckiego.

Znać nie był bardzo zadowolony z niespodzianych odwiedzin, lecz racye, jakie przytoczyłem, prawdopodobnie przemówiły mu do serca; pokrywając bowiem niezadowolenie bladym uśmiechem, zaprosił mnie gestem ręki do środka, poczem natychmiast starannie zasunął skoble.

Wszedłem do sieni. Po obu jej stronach były drzwi do izb mieszkalnych. Starzec zawahał się, dokąd mnie zaprowadzić. — Była chwila, że kładł już rękę na klamce od drzwi prawych, wiodących do ciemnego pokoju od pól i miasta, naprzeciw izdebki oświetlonej lampką, owego tajemniczego wnętrza, skąd sam przed chwilą wyszedł, zaniepokojony nocnem najściem. Lecz niebawem zmienił zamiar i skinąwszy głową, wprowadził mnie do zagadkowej izby.

Skwapliwie objąłem spojrzeniem tę małą przestrzeń, do której przystępu tak zazdrośnie bronił jej mieszkaniec. Ku swemu zdumienie niu[7] ujrzałem w środku nikogo. — Oprócz nas dwóch nie było w pokoju żywej duszy. A gdzie tamci, których cienie widziałem przed chwilą na oknie? Przez jedyne drzwi, jakiemi wszedłem, umknąć nie mogli, a innych nie było. — Spojrzałem uważnie na muślinowy ekran w nadziei, że cienie znikły.

Przypuszczenie jednak zawiodło: rysowały się nadal w nieruchomo groźnej wyrazistości. Brakowało tylko profilu środkowego, gdyż ten, jak trafnie zgadłem, należał do leśniczego; stojąc teraz za źródłem światła w głębi izby, nie rzucał Żręcki na zasłonę cienistej projekcyi swej twarzy.

вернуться

7

błąd w druku — zdumieniu nie.