— — — — — — — — — — — —
Głos Żręckiego załamał się. Opuścił nizko głowę ku piersi i siedział w ponurem zamyśleniu. Nie śmiałem go przerywać, chociaż pytania tłumem cisnęły mi się na usta. Lecz on snać chciał tylko odpocząć na chwilę i skupić myśli. Po jakimś czasie, podniósłszy wzrok ku zasłonie, tak kończył przerwane zwierzenia:
— Zostałem tedy sam w tym pustym domu, sam z mą straszliwą tajemnicą. Nie śmiałem wychodzić pomiędzy ludzi, lękając się wszelkich wyjaśnień, któreby mogły zdradzić mego syna. Zresztą nieszczęście odstręczyło mi bliźnich; unikać ich począłem zrażony gwarem obojętnego mi życia. Skazany byłem na samotność. Całymi wieczorami przesiadywałem w tej izbie, przy blasku lampy, rozpamiętując wypadki owej strasznej nocy.
Ogarnęła mnie dziwna apatya. Nie ruszałem się prawie z miejsca, nie jadłem, nie sprzątałem. Grube warstwy pyłu pokryły sprzęty mego domu, podłoga niezamiatana przez czas dłuższy raziła wyglądem śmietnika. Opuściłem się wtedy zupełnie. Z tego odrętwienia wyrwało mnie spostrzeżenie, które uczyniłem w tydzień po wypadku.
Pewnego wieczora siedząc tu przy stole, rzuciłem mimowoli okiem na firankę i ujrzałem to... W pierwszej chwili myślałem, że halucynacya wyobraźni skupionej ciągle w jednym obrazie; lecz codzienne doświadczenie przekonało mnie, że jest inaczej, że cienie istotnie odtwarzają scenę bratobójstwa. Ten z lewej jest wiernem odbiciem profilu Zbigniewa, — strzelający oddaje w najdrobniejszych szczegółach rysy młodszego syna. — Tak wyglądali obaj w owej chwili. Nawet ruch padającego, ten konwulsyjny chwyt za serce — wszystko powtórzone z fotograficzną ścisłością. Rzecz szalona, nie do uwierzenia, a jednak prawdziwa, okropnie prawdziwa...
Tu starzec zamilkł powtórnie i smutnemi oczyma błądził po ekranie. Powodowany nieprzepartą chęcią, zapytałem:
— Sprawa istotnie zagadkowa. Lecz czy przedtem, przed wypadkiem nie zauważył pan nic podobnego?
— Ani śladu.
— Więc przedmioty nie rzucały cieni?
— Owszem, lecz te nie układały się w tę potworną scenę.
— Jakże więc to wytłómaczyć? Chyba po owej nocy zmienił pan ich układ, poprzestawiał sprzęty w pokoju?
— Bynajmniej. Nie ruszałem ich z miejsca. Bo i pocóż? Byłem tak apatyczny, że całemi godzinami siedziałem bezmyślnie na krześle.
Nie — raczej przypuszczam, że te zmiany w układzie przedmiotów, a stąd i ich cieni zaszły właśnie krytycznej nocy i to częścią w chwili samego zabójstwa, częścią bezpośrednio potem. Albowiem po zbadaniu niektórych sprzętów przekonałem się, że uległy pewnym uszkodzeniom, których przedtem nie było. Zdaje się pierwszy, chybiony strzał idąc w górę, utrącił jedno spoiwo w ramieniu pająka, powycinał owe dziwne zygzaki w skrzydle kredensu i przewrócił klejonkę z tektury na szczycie. Stąd wytworzona nowa kombinacya cieni zarysowała postać zabitego. Na sylwetę zabójcy złożyły się cienie przedmiotów zawieszonych na stojaku jego własną ręką po dokonaniu czynu. Przypominam sobie, że przebierając się na prędce do ucieczki, pozostawił swą broń wraz z kurtą myśliwską na kołkach wieszadła. Wszystko pozostało tak nieruszone do dziś dnia. Nawet strzelby z której zabił brata, nie tknąłem od owego czasu; wisi tak samo odchylona, jak przed laty...
— Fizyczne przyczyny niesamowitego zjawiska są zatem najzupełniej wyjaśnione — wtrącił nieśmiało.
— Tak, masz pan słuszność. Najzupełniej. — Żręcki patrzył mi w twarz smutnemi, drwiąco uśmiechniętemi oczyma.
— Tak — poprawiłem się — to dziwne. Coś podobnego wstrząsnąć może i najbardziej zrównoważonym umysłem. — Sprawa obłąkana...
— Może teraz zrozumiesz młody człowieku, dlaczego mimo wszystko nie chcę przestawiać sprzętów. Oto poprostu nie mam odwagi. Jakiś szczególny strach paraliżuje mi rękę wyciągniętą w tym celu. To tak, jak gdybyś chciał złamać któreś z praw natury.
Tu starzec dźwignął się ciężko i prostując zawiędłą swą postać, dorzucił z obłąkaniem w oczach:
— Słuchaj pan! Boję się, w razie gdybym to uczynił, jakiejś zemsty ciemnej, z nienacka, niespodzianej — lękam się... potępienia... Ja tego zmieniać nie mogę, nie mam siły... Ja z tym obrazem związany do końca dni moich... Gdy tylko wieczór zapadnie, coś mię ciągnie nieprzeparcie do tego pokoju, jakiś nakaz tajemny zmusza do zapalenia światła i wpatrywania się w tragedyę chwil ubiegłych.
Czasami zapomniawszy się, odruchowo wyciągam ręce ku Władkowi, błagając, by nie zabijał i znów opadam na krzesło znużony i wyczerpany, póki sen nie przymknie mi ociężałych powiek...
Skończył. Była czwarta nad ranem. — Lampka zadrgawszy ostatnim podrzutem, zagasła. Znikły złowieszcze cienie.
Odetchnąłem, otworzyłem okno. — Z dworu poczęły wchodzić cicho w izbę modre jaśnie rozbrzasku, od lasów spływał rzeźwy zapach drzew. Gdzieś na gałęziach ptaszki strzepnąwszy rosę, kwiliły zaranne skargi, budził się wiatr na dzienne znoje...
Postąpiłem ku Żręckiemu. W milczeniu podał mi rękę. Ucałowałem dziwnie wzruszony.
Wtedy objął mię jak syna i położywszy mi dłoń swą na głowie, coś cicho szeptał...
W WILLI NAD MORZEM
Krągłe, miękko zwiewne obłoczki dymu wysnuwały się zwolna z kształtujących je ust, położyły w karbowanych falisto pierścieniach i roztapiały na lazurowem tle nieba. Cygara były wyborne; delikatnie zwinięte liście żarzyły się wonnie, ulatniając soczystą, szlachetnie ześrodkowaną treść. Paliliśmy powoli, zaciągając się z maestryą, jak znawcy. Znakomite miał hawana Ryszard Norski.
Przymknąłem senne nieco poobiedną porą oczy i z rozkoszą rzuciłem się wstecz w ramiona bujaka. Dobrze mi tu było i wygodnie.
Siedzieliśmy na marmurowym tarasie willi wysoko wzniesionej nad brzegiem morza. Stąd widziałem je jak na dłoni. Lśniący, jak lustro, zdobny mozajką taras, na którym stały nasze stoliki z czarną kawą, był na jednym poziomie z murem okalającym willę.
Morze drzemało. Dziewiczy szmaragd wełn wydawał się ciemniejszy, jako zwarty w masie i nie podrywany wiatrem. Od czasu do czasu leniwy odruch roztoczy wspinał się pluszczącą pieszczotą na brzeżne załomy i spłukawszy skały, powracał bezwładnie w łożysko. Czasem skrzydlata flotyla barek, piórolekkich łodzi wymknęła się z uwięzi portowej i powiewając koszenilową banderą, sunęła chyżo po łagodnej fali. Czasem na horyzoncie przewinął się smukły yacht spacerowy i zczezał w dali, wlokąc za sobą długi cylinder dymu...
I przystań zdrętwiała w skwarze południa. Ustała praca w dokach, zamilkły gwizdy świstawek, zwinęły skrzydła parowe albatrosy i cicho, opróżnione stały na kotwicach.
Gdzieniegdzie zabłąkał się na pokładzie ogorzały od wiatrów majtek i siadłszy na zwoju lin, nucił nieśmiertelną „Palomę”. — Gdzieniegdzie przesunął się jak cień wśród czarnych kadłubów pilot portowy i uwiązawszy łódkę łańcuchem u brzegu, znikał w czeluściach hali wchodowej...
Zresztą senność i spokój. Godzina popołudniowego wczasu...
Cofnąłem rozmarzone słodkiem lenistwem oczy z linii morza i zatrzymałem na najbliższem otoczeniu pod tarasem. Przesuwałem się z lubością po jedwabistych piersiach róż, ślizgałem lekko po kwiecistych gałązkach magnolii, pomarańcz, błądziłem w myśli rozkochaną dłonią po smukłej kibici tuj.
— Rozkosznie u ciebie, Ryszardzie. — Mieszkasz, jak król. Nie chce mi się stąd ruszać. Tu wszystko upaja, czaruje. Uśmiechnął się zadowolony pod cienkim, kruczym wąsem.
— Podoba ci się? To dobrze. Istotnie niezłe mieszkanko na lato.
Mówił powoli, podobnie jak ja znużony upałem pory poobiednej.
Bawiłem u niego w gościnie od tygodnia, odwiedziwszy po wielu latach niewidzenia się. Ryszard Norski był mym dalekim kuzynem i kolegą szkolnym. Po ukończeniu liceum drogi nasze rozeszły się. Odnowiliśmy stosunki jako mężczyźni dojrzali. Ryszard był wtedy już wdowcem. Niegdyś znałem go dość dobrze. Ambitny do szaleństwa, w przystępie zazdrości umiał być straszny. Pamiętam, gdy raz jeden z kolegów opisał wiosnę piękniej od niego, wymierzył mu policzek i w wywiązanej stąd bitce ciężko go zranił.