Выбрать главу

— Tak. Domysł twój trafny. — Istotnie odwiedził mnie przed odjazdem. Nawet...

Przerwał, jakby namyślając się, czy należy dokończyć w zaczętym sensie. — Lecz wkrótce wahanie ustąpiło i niemal wyzywająco odpowiedział:

— Nawet, nie uwierzysz... wpadł tutaj na godzinę przed wstąpieniem na statek. Zjedliśmy obaj lekki obiad, poczem odprowadziłem go do portu. Biedny chłopak! Tak mu było do twarzy w małem szafirowem kepi, które włożył fantazyjnie do podróży.

Ostatnie słowa brzmiały trochę dziwnie. Chyba piękne kepi nie stanowiło naczelnej ozdoby Prandoty. To też nie mogłem wstrzymać się od podkreślenia tego, o co chodziło.

— Strata niepowetowana. Jestem najgłębiej przekonany, że w tem jasnookiem, dobrem dziecku pewnego dnia objawiłby się pierwszorzędny liryk. Co za serdeczność, co za przepastność uczucia!

W oczach Ryszarda tlały jakieś żółte światła.

Gdy spostrzegł, że mu się przypatruję, przymknął lekko powieki i wypuszczając gęsty kłąb dymu, wycedził spokojnie:

— Być może. Zdaje mi się jednak, że przesadzasz. Chociaż był moim druhem od serca, nigdy zbyt wysoko nie stawiałem jego talentu. Był trochę za sentymentalny. Czy nie miałbyś ochoty przejść się trochę przed zachodem po plaży? Pora przecudna. Do kolacyi mamy jeszcze sporo czasu.

Dokończył cygara i strząsnąwszy resztki popiołu, rzucił niedogarek do perłowego wnętrza muszli.

Przykro dotknięty, udałem przecież, że wszystko w porządku i z wyszukaną ochotą podniosłem się z nim do wyjścia.

Gdy wróciliśmy pod wieczór do domu, był w najlepszym humorze i podczas wieczerzy nieustannie żartował z Adasia. A jednak zauważyłem, że od czasu do czasu cień przelotny przesunął się po jego pięknej, męskiej twarzy i parę razy pochwyciłem wzrok, spoczywający na mnie ze szczególną uwagą.

— — — — — — — — — — — — — —

Od owego popołudnia minęło parę tygodni.

Na pozór nic się nie zmieniło w mym stosunku do Ryszarda, z którym jak dawniej prowadziłem długie rozmowy, odbywałem wspólne przechadzki i przejażdżki po morzu. A jednak czuliśmy obaj, że coś zaszło, że jakiś cień padł klinem pomiędzy nas i rozdziela coraz silniej. Czując to, właściwie należało mi pożegnać go i opuścić willę. Jeżeli tego nie uczyniłem, to chyba dzięki specyalnemu zwarciu się z tym człowiekiem, który od dłuższego czasu był dla mnie zagadką trudną do rozwiązania.

I jemu widocznie ciążyła moja obecność we willi, lubo usilnie starał się zamaskować wszelki ślad niechęci. A jednak widziałem to dobrze z wyrazu twarzy, rzutów oczu, z rozmów prowadzonych w sposób wymuszony i ostrożny. — Wogóle Norski sposępniał i zmienił się w tych ostatnich czasach bardzo. Często się zamyślał nad czemś głęboko, na pytania odpowiadał niechętnie, unikał stale pewnych tematów; i tak od pamiętnego dnia nie mówiliśmy ani razu o ś. p. Prandocie. Podobnie nie poruszyliśmy odtąd zgoła kwestyi literackich; gdy przypadkiem zwracałem konwersacyę na zmierzające ku temu tory, zręcznie przechodził do rzeczy luźnie tylko z literaturą związanych, poczem oddalał się skwapliwie coraz to bardziej od drażliwego punktu.

Zresztą banalność naszych dyalogów wetowała mi wspaniała biblioteka gospodarza, która w każdej porze stała przedemną otworem. To też całemi godzinami, zwłaszcza rano, zatapiałem się w lekturę.

Jednak rzecz dziwna: Wśród poetów doby ostatniej, reprezentowanych tutaj wcale pokaźnie, nie mogłem znaleźć ani jednego tomiku Prandoty. Mimo to, nie chcąc rozdrażniać Ryszarda, nie zwróciłem na to uwagi.

Wśród tego począłem ulegać jakimś specyalnym zmianom, z których zrazu sam sobie sprawy nie zdawałem, gdyż przejawiały się w sposób raczej zewnętrzny. Ryszard przeciwnie zauważył, że coś się ze mną dzieje i to, rzecz szczególna, z pewnem niezadowoleniem, a nawet obawą.

Widocznie coś go we mnie uderzyło. Parę razy bacznie śledził mą gestykulacyę dość ożywioną podczas roztrząsania zajmującego tematu i wtedy ujrzałem na jego twarzy wyraz zdumienia, połączony z odcieniem niepokoju. Na razie jednak nie zrobił mi pod tym względem żadnej uwagi. Powodowany ciekawością, postanowiłem go koniecznie o to zagadnąć.

Niebawem nadarzyła się dogodna sposobność.

Było rano, po śniadaniu. Obaj w lekkich domowych strojach siedzieliśmy na werandzie. Ryszard czytał jakąś książkę, gdy ja spoglądałem na morze, trochę w tej chwili niespokojne. Naraz zwróciły mą uwagę szybujące tam i napowrót mewy. Oto niespodzianie wyodrębniła się jedna gromada i ukształtowała w szerokie białe koło, przez które pozostałe poczęły przefruwać długim łańcuchem. Widok był tak niezwykły, że przerywając Norskiemu czytanie, wskazałem ręką niebo.

Ten wprawdzie spojrzał w tę stronę, lecz mimowoli rzucił równocześnie okiem na mnie i dziwnie zmienionym głosem zapytał:

— Co ty robisz?

Na razie nie zrozumiałem go. Istotnie nie robiłem nic nadzwyczajnego. Podniosłem się tylko lekko na palcach i wyciągnąłem ręką w dal.

— Jakto co? Wskazuję na mewy.

— No tak, tak, zapewne. Ale czynisz to w taki sposób, że miałbym ochotę powiedzieć, iż gest ten jest ci obcy.

— Czy zauważyłeś coś podobnego u mnie dopiero dziś po raz pierwszy?

— Norski zwłóczył z odpowiedzią. Wreszcie rzekł niby obojętnie:

— Przyznam ci się, że rzeczywiście już od dłuższego czasu dostrzegam dziwaczną zmianę w twych ruchach. Mam wrażenie, że gesty, które wykonujesz, to nie te dawne, twoje, do jakich przywykłem, lecz jakieś obce, skądś przejęte; jak gdyby ktoś drugi kierował niemi, usadowiwszy się w twem wnętrzu. Wyglądasz na aktora, który genialnie wżył się w cudzą mimikę.

— Rzecz szczególna.

I mimowolnie obróciłem się ku lustru i przypatrywałem się sobie uważnie.

— Jeśli się jednak istotnie nie mylisz, bądź pewny, że robię to bezwiednie, odruchowo.

— A jednak jakaś przyczyna być musi...

Norski badawczo patrzył mi w oczy.

— Nie ulega wątpliwości. Prawdę mówiąc, zjawisko zaobserwowane przez ciebie na mojej osobie, które nazwałbym „ksenomimią”, nie jest mi obcem. Śledziłem je u paru osób na klinice w obserwatoryum psychologicznem. Można tu wogóle postawić dwie hipotezy. Ksenomimia może wypływać z prostego zapatrzenia się na drugiego, jako na wzór i w tej formie występuje bardzo często u dzieci, gdy zmysł naśladownictwa jest tak silnie rozwinięty, że ruchy nabyte tą drogą, utrwalają się w późniejszem życiu. Oczywiście w naszym wypadku niema o tem mowy. Zmienione ruchy moje, o ileś mógł zauważyć, nie naśladują ni ciebie, ni Adasia, a zresztą z nikim tutaj od czasu, jak przybyłem, nie pozostaję w koniecznej do tego blizkiej styczności.

— Tak, to jasne. Rzeczywiście to nie są ruchy ani moje, ani małego. Przez ciebie przemawia ktoś inny.

— Pozostaje więc druga ewentualność.

— Mianowicie?

Ryszard okazywał wysokie zaciekawienie.

— Najprawdopodobniej wchodzi tu w grę podświadome działanie telepatyi.

— Jak to rozumiesz? Czyżbyś przypuszczał, że ktoś wpływa na ciebie w ten sposób, że każe ci wykonywać ruchy, należące do osoby trzeciej lub nawet do samego nadawcy? A może są to gesty przezeń tylko pomyślane, czysto imaginacyjne?

— Niezupełnie, lubo jesteś blizkim mej hipotezy. Zasadnicza różnica między nami polega na tem, że ty przypuszczasz działanie wprost świadome, przedsięwzięte w pewnym celu, gdy ja przeciwnie sądzę, iż mamy tu do czynienia z wpływem najzupełniej nieświadomym. Co więcej, jestem głęboko przekonany, że mój nadawca zaprzestałby chętnie swych bezwiednych eksperymentów, gdyby wiedział, jakie mogą pociągnąć za sobą następstwa.

— Wybacz, lecz nie rozumiem. Jakto? Przecież sądzę, że przy telepatyi koniecznem jest świadome siebie i określone pod względem kierunku wytężenie woli czy myśli. — Nadający musi wiedzieć, na kogo działa.